z dr. n. med. Wojciechem Chagowskim,
specjalistą medycyny sądowej, pasjonatem turystyki rowerowej,
rozmawia Anna Augustowska
- Plan był odważny – samotna wyprawa rowerem po granicy Polski – wcześniej jeszcze tylko przejść na emeryturę i… w drogę. Udało się?
– Nie do końca, niestety. Do pełnej realizacji mojego planu zostało jeszcze do przejechania około ¼ całego dystansu, czyli 1 tys. km – długość granicy naszego państwa wynosi ponad 3 tys. km, ja pokonałem 2.175 km. Dodam, że moja trasa wiodła wyłącznie szosą, bo to mój ulubiony i sprawdzony sposób na podróżowanie rowerem. Uprawiam tylko kolarstwo szosowe.
- Co istotne, to pasja, która nie opuszcza Pana od szkolnych lat?
– Kolarstwo uprawiam od szkoły średniej i w zasadzie ze sportem rowerowym nie rozstaję się od tamtego czasu. W liceum, w okresie juniorskim, ścigałem się amatorsko na torze; już na studiach na ówczesnej Akademii Medycznej w Lublinie, kiedy trafiłem do Akademickiego Klubu Turystyki Rowerowej „Wentyl” i równolegle działałem w Biurze Podróży „Almatur”, zacząłem rowerowe wyprawy po Polsce i po Europie. Zdałem też egzamin na przewodnika turystyki kolarskiej, więc prowadziłem liczne rajdy i obozy m.in. po Roztoczu, Pomorzu Zachodnim, Węgrzech, Czechosłowacji, Grecji oraz Hiszpanii i Portugalii.
Kiedyś zliczyłem kilometry, które przejechałem do tej pory i w przybliżeniu wyszło, że równik ziemski już dawno objechałem, a to ponad 40 tys. km i pół wieku mojego jeżdżenia.
- Do wyprawy wokół Polski długo się trzeba było przygotowywać?
– Ponieważ jeżdżę cały rok – także nocą i w każdą pogodę (tylko śnieg na szosie może mnie zatrzymać), nie musiałem się jakoś specjalnie kondycyjnie przygotowywać. Przejeżdżam rocznie około 6 tys. km więc w zasadzie wystarczyło zadbać o rower, spakować sakwy i – w drodze wyjątku – zabrać ze sobą telefon komórkowy, którego na co dzień nie używam. To był warunek rodziny, że będę pod telefonem, inaczej nie chcieli mnie puścić. Nie kryję, że bardzo mi to ułatwiało szukanie np. noclegów.
- Epoka z nocowaniem pod chmurką lub namiotem minęła?
– Na szczęście, tak. Czasy, kiedy na długie wyprawy np. z klubem „Wentyl”, czy z „Almaturem” zabierało się namioty i niemal całe wyżywienie, minęły. Lata temu podróżując rowerem np. po Hiszpanii czy Grecji, spaliśmy w parkach i gotowaliśmy sobie dania na bazie konserw i ziemniaków piure w proszku, bo nie stać nas było na kupowanie tam jedzenia. W PRL‑u, aby kupić tak dużą ilość konserw wcześniej dostawaliśmy specjalne zaświadczenia z biura podróży, a pieniądze, które mogliśmy mieć za granicą, pozwalały nam na kupno co najwyżej pieczywa i raz na kilka dni… piwa.
Teraz mój cały bagaż – obok odzieży i kosmetyków, także sprzęt fotograficzny i niezbędne narzędzia, ważył tylko 26 kg – w tym „żelazna rezerwa”, czyli mały namiot, karimata i śpiwór. Rower, którym jechałem – trekkingowy Marinner MTB włoskiej produkcji z 1975 roku – doskonale zniósł to obciążenie i nie miałem żadnej awarii. Nawet dętka nie pękła. Ale po każdej jeździe, szczególnie po deszczu – a było sporo takich odcinków – dokładnie czyściłem rower, smarowałem i polerowałem. To konieczne, bo wyprawa trwała kilka tygodni i rower musiał być sprawny. I co ważne, jechałem odwrotnie do ruchu wskazówek zegara. Nie bez powodu, chciałem jeden z odcinków – na wybrzeżu – pokonać z wiatrem wiejącym mi w plecy – czyli ze wschodu na zachód, co zwykle dzieje się tam wiosną i latem.
- Samotna, trwająca wiele tygodni wyprawa – nie było obaw?
– Stale mnie o to pytali spotykani na trasie ludzie dziwiąc się, że jadę sam, że żona pozwoliła, że to chyba strach, że bezpieczniej z kimś… A ja mam naturę samotnika. Lubię tak jechać. Nie rozpraszać się rozmową, dostosowywaniem się do czyjegoś tempa itd. Czasami myślę, że ta moja samotna jazda jest rodzajem medytacji, oderwania się od codzienności, oczyszczeniem umysłu.
- To proszę powiedzieć, jak się jeździ po polskich szosach?
– Coraz lepiej – jest bardzo dużo dobrze przygotowanych ścieżek rowerowych. Chyba najlepiej pod tym względem wygląda Pomorze Zachodnie. Rowerzyści mogą też bezpłatnie korzystać z przygotowanych na trasach punktów serwisowych, gdzie samodzielnie można dokonać drobnych napraw. Problemem są o dziwo nie kierowcy samochodów, którzy jadą szosą a… wolno biegające psy – głównie na Lubelszczyźnie i Podkarpaciu. Z tego powodu mam zawsze przy sobie odstraszacz zwierząt, czyli urządzenie emitujące ultradźwięki. Kilkanaście razy w swoim zawodowym życiu robiłem sekcje osób zagryzionych przez psy, więc wiem, jak takie spotkanie może się skończyć.
- Bagaż, sprawny rower i kondycja kolarza – co jeszcze jest potrzebne w takiej podróży?
– Plan. Trzeba sobie podzielić trasę na odcinki. Ja staram się robić dziennie średnio 60 km; kilka razy etap wynosił 100 km. Oczywiście robiłem też odpoczynki nawet 2‑3‑dniowe. Zwiedzałem okolice, łapałem oddech.
- Itak dojechał Pan do Jeleniej Góry, gdzie…
– …gdzie musiałem zrezygnować z dalszej wyprawy. Pojawiły się zawroty głowy tak silne, że czułem się, jak na pokładzie rozkołysanego statku. Próbowałem to opanować, ale kiedy po dwóch dniach nie było poprawy zadzwoniłem do brata, który po mnie przyjechał. Badania, już w Lublinie, nic nie wykazały. Sądzę, że po prostu przeszarżowałem i organizm zmusił mnie do odpoczynku. Mimo żalu… ustąpiłem i nie zamierzam – na razie – wracać na trasę brakującego etapu. Chociaż, kto wie?
Teraz mam inny plan – pojechać na wyprawę Praga – Wiedeń. 250 km w tydzień. Bułka z masłem.