Pomaganie daje mi energię i radość

z Magdaleną Szabałą,
specjalistką medycyny rodzinnej, działającą w wolontariacie na rzecz osób bezdomnych, ubogich i wykluczonych, a także uchodźców z Ukrainy,
rozmawia
Anna Augustowska

  • To medycyna wyzwala postawę: „chcę pomagać”, czy jest odwrotnie – idę na medycynę, bo chcę pomagać?

– Pewnie bywa i tak, i tak. W moim przypadku decyzja o studiowaniu medycyny pojawiła się już w dzieciństwie – odkąd pamiętam zawsze chciałam być lekarzem i nie brałam pod uwagę innego zawodu. Chociaż… nie wszystko ułożyło się tak, jak początkowo zamierzałam, dlatego nazywam się „córą marnotrawną polskiej medycyny”.

  • Córa marnotrawna, która kilka razy była nominowana do tytułu Lekarza Roku?! Coś tu mi nie pasuje.

– Już wyjaśniam. Po ukończeniu studiów na Wydziale Lekarskim lubelskiej wtedy jeszcze Akademii Medycznej i po odbyciu stażu, szukałam pracy. W Lublinie nie było to łatwe, wręcz niemożliwe. I wtedy pojawiła się okazja – zatrudniano lekarzy w firmie farmaceutycznej.
Zdecydowałam się na tę opcję i przez kilkanaście lat pracowałam na rzecz jednej z wielu wchodzących wtedy na polski rynek firm, mając oczywiście kontakt z zawodem, ale tylko na tyle, aby nie stracić prawa wykonywania zawodu.

  • Nawrócenie przyszło, bo?

– Bo zwyczajnie zdałam sobie sprawę, że pokonywanie samochodem sześciu tys. km miesięcznie (w pewnym momencie byłam odpowiedzialna za ogromny teren kraju: od Gdańska po Kraków), to jednak nie moja bajka. Przemierzałam ogromne odległości, w domu stałam się gościem, gdzie czekali na mnie dwaj synowie… a kiedy wysiadł mi kręgosłup i pojawiały się inne kłopoty ze zdrowiem, postanowiłam wrócić do zawodu naprawdę i wtedy musiałam zdecydować, co chcę robić.

Na studiach marzyłam o anestezjologii, ale mając za sobą lata przerwy, już się na to nie odważyłam, tylko wybrałam medycynę rodzinną. Według mnie specjalizację mało docenianą, a przecież niezwykle ważną. Dzisiaj, kiedy mam za sobą blisko 20 lat pracy w POZ wiem, że dobrze wybrałam. To był strzał w dziesiątkę i cztery lata, w czasie których robiłam tę specjalizację, to był doskonały powrót „na łono medycyny”.

Teraz pracuję w dużej medycznej spółce, co, nie ukrywam, pozwala mi zajmować się przede wszystkim pacjentami, a nie „papierologią”. To ogromna zaleta, bo nie tracę czasu i energii na wiele koniecznych spraw związanych z logistyką i działalnością praktyki. Potrafię to docenić, bo wiem z iloma problemami na co dzień borykają się lekarze samodzielnie prowadzący NZOZ‑y. Ja mam czas, aby robić coś więcej.

  • Skromnie brzmi – chyba zbyt skromnie. A przecież to pomoc bezdomnym, wykluczonym czy jak ostatnio uchodźcom, a także lekarzom z Ukrainy.

– Taki mam sposób na życie. Zaczęło się w domu, gdzie nauczono mnie wrażliwości i szacunku dla drugiego człowieka. Każdego. Resztę zrobiło harcerstwo – czyli Zawiszacy. Działałam w nim przez cały okres szkoły, aż do studiów. Wartości, jakimi się kierowaliśmy w naszych drużynach: altruizm, braterstwo, wzajemna pomoc, działalność na rzecz innych itd., uformowały mnie i dały pewność, że nie można żyć tylko dla siebie i własnych potrzeb. I tak mam do dziś.

Pytanie, czy mój zawód mi w tym pomaga? Na pewno tak, ale chyba bez względu na to kim bym była, chciałabym pomagać.

  • Opowiedzmy o tym…

– Od lat związana jestem z Lubelskim Centrum Wolontariatu. Dzisiaj to dobrze zorganizowana i stale poszerzająca swoje działania organizacja, skupiająca ludzi chcących pomagać innym na zasadach wolontariatu. Jedną z najbardziej znanych akcji, którą organizuje centrum od ponad 20 lat, jest Gorący Patrol, czyli pomoc ludziom bezdomnym w najtrudniejszym dla nich okresie, kiedy jest zimno. Dajemy tym ludziom nie tylko gorącą herbatę i kanapki, ale też naszą uwagę. Rozmawiamy i słuchamy. Ja oczywiście świadczę – chociaż obecnie tylko okazjonalnie, bo robią to już inni – pomoc medyczną: opatruję rany itp. I to właśnie od Gorącego Patrolu zaczęła się moja wolontariacka droga (teraz działam już w innych formach pomocy). Ale patrol to był mój początek – przez kilka miesięcy codziennie wieczorem wolontariusze wiozą w miejsca, gdzie koczują bezdomni gorący posiłek. Jak mówi założyciel Centrum Wolontariatu ks. Mieczysław Puzewicz: „trzeba ludziom dać kalorie przed nocą, żeby ich wzmocnić i by organizm miał siłę zmierzyć się z zimnem”.

To m.in. w czasie tych spotkań łapiemy kontakt z ludźmi, którym – o ile chcą – staramy się pomóc już nie tylko posiłkiem. Pomagamy wyjść z nałogu, wspieramy mieszkaniami chronionymi (mamy kilka Domów Nadziei); osobom które wyszły z więzień i nie mają gdzie wrócić; dzieciom… można by długo wymieniać – zainteresowanych odsyłam na naszą stronę. Każdy może zostać wolontariuszem! Mnie ta działalność daje po prostu energię i prawdziwą radość. Chociaż czasami też ból, jak w przypadku młodego mężczyzny, któremu bardzo chciałam pomóc w wyjściu z nałogu, ale nie zareagowałam odpowiednio szybko i człowiek się zapił…

  • Wojna w Ukrainie uruchomiła też inne formy pomocy?

– To oczywiste. Już w pierwszych dniach wojny byliśmy na granicy; potem i teraz też towarzyszymy Ukraińcom, którzy zostali w Lublinie i w naszym mieście czekają na koniec wojny i możliwość powrotu do siebie. Wg oficjalnych danych, tylko w Lublinie zatrzymało się 40 tys. uchodźców.

Chciałabym też podkreślić, że w kilkanaście osób – lekarek i pielęgniarek – pełniłyśmy dyżury lekarskie w punktach noclegowych, tam gdzie uchodźcy znaleźli schronienie m.in. na Starcie, w Heliosie i akademiku przy ul. Chodźki. Dziś uchodźcy mogą korzystać z opieki medycznej na tych samych zasadach, co Polacy. I ja mam wielu takich pacjentów – uchodźców, którzy często przychodzą bardziej po rozmowę i kontakt z drugim człowiekiem niż z problemami ze zdrowiem. Ja to rozumiem i poświęcam im tyle czasu, ile potrzebują.

Ostatnio też nasze Centrum Wolontariatu angażuje się w pomoc zorganizowania i wyposażenia powstałego już w czasie trwania wojny szpitala w Drohobyczu. Lekarze z tego szpitala szkolili się w Lublinie i uczestniczyli w warsztatach. Aby ta placówka mogła działać już teraz potrzebne jest wyposażenie – naprawdę dość podstawowe. Apeluję więc do wszystkich o pomoc – drohobycki szpital potrzebuje m.in. aparatury USG, RTG, sprzętu laryngologicznego itp.

  • Wiem, że pomoc i działalność w wolontariacie to nie jedyna pasja?

– Jest jeszcze śpiew – do pandemii śpiewałam w jednym z chórów kościelnych, ale teraz myślę o przyłączeniu się do Chóru Continuum, który działa przy Lubelskiej Izbie Lekarskiej. Być może przyda się tam mój alt. Nie mogę też pominąć żeglarstwa – to także zasługa lat spędzonych w harcerstwie. Każdego roku wypływam w rejs, ale najpiękniej wspominam pierwsze wyprawy na słynnym żaglowcu „Biegnąca po Falach”. To tam wszystko się zaczęło!

Osoby które chciałyby poświęcić chociaż część swojego czasu na pracę w Lubelskim Centrum Wolontariatu – są różne opcje do wyboru – zapraszamy na ul. Gospodarczą 2 w Lublinie.