Muzyka leczy – to pewne!

z dr. hab. Karolem Rawicz‑Pruszyńskim, profesorem UM,
chirurgiem, adiunktem Kliniki Chirurgii Onkologicznej,

rozmawia Anna Augustowska

  • Skąd pomysł, aby w klinice organizować dla chorych koncerty muzyczne?

– Z przekonania i wiedzy, jaką daje nam nauka, że muzyka leczy! A chyba nikt nie wątpi, że chorzy onkologiczni, poza leczeniem skojarzonym – w szczególny sposób potrzebują także wsparcia psychicznego. I dlatego muzykę – co ważne, wykonywaną na żywo – postanowiliśmy wprowadzić do naszej kliniki.

  • Wiedza o roli muzyki i muzykoterapii to jedno, ale nie byłoby tej inicjatywy, gdyby nie Pana miłość do muzyki?

– Chciałbym wyraźnie podkreślić, że realizacja tego projektu jest możliwa dzięki aprobacie i przychylności ze strony dyrektor SPSK 1, dr Beaty Gawelskiej, kierownika kliniki, prof. Wojciecha Polkowskiego, a także prorektora ds. kształcenia i dydaktyki, prof. Kamila Torresa, który dał temu przedsięwzięciu tzw. zielone światło już blisko 2 lata temu. Wtedy też powstał wniosek o zakup pianina cyfrowego w ramach działalności Studenckiego Koła Naukowego naszej kliniki. Ważne stało się też wsparcie ze strony przedstawicieli UMCS – prof. Urszuli Bobryk oraz prof. Piotra Wijatkowskiego. Co do mojej roli – ukończyłem w dzieciństwie powszechną szkołę muzyczną w klasie fortepianu i od tego czasu muzyka jest moim nieodłącznym kompanem życia. Mam dużo szczęścia, że uzupełnia ona moją główną pasję – chirurgię. Na bloku operacyjnym muzyka, której słuchamy, poza wprowadzaniem całego zespołu w odpowiedni rytm, bywa również źródłem sytuacyjnych „perełek”. Przykładowo, z głośników płynie dyskografia zespołu „Queen”. Rezydent anestezjologii intubuje do Under Pressure, profesor słysząc Don’t stop me now łapie wiatr w żagle i rozszerza zakres operacji. Asysta w tym czasie utożsamia się z I want to break free, a instrumentariuszka pod nosem uśmiecha się do Another one bites the dust.

Równo rok temu przyjechał do nas z Krakowa profesor Andrzej Budzyński, żyjąca legenda chirurgii minimalnie inwazyjnej w Polsce. Asystowaliśmy mu do pierwszej w naszej klinice w pełni laparoskopowej gastrektomii. Mimo iż profesor jest osobą niezwykle kontaktową – zachowywaliśmy naturalny dystans. Nagle słychać motyw przewodni z serialu Twin Peaks, niedawno zmarłego Angelo Badalamentiego. Profesor kiwając porozumiewawczo głową rzuca „O! Kto zabił Laurę Palmer?”. Od tego momentu – i zabieg, i towarzyszące mu rozmowy – w żaden sposób nie wskazywałyby na to, że spotkaliśmy się przy stole operacyjnym po raz pierwszy.

  • Słuchając Pana zastanawiam się, dlaczego nie kontynuował Pan edukacji muzycznej?

– Wspomniałem już o mojej największej pasji. Od zawsze chciałem być chirurgiem. Rodzice są lekarzami, więc medycynę „chłonąłem” od małego. Ojciec, ginekolog‑położnik, część swojej kariery spędził w RPA, gdzie mogłem przez pewien okres życia – w szkole średniej, a później w czasie kilku praktyk studenckich – towarzyszyć Mu w pracy, również na sali operacyjnej, która w krajach Wspólnoty Brytyjskiej nazywana jest ceremonialnie „teatrem”. Proszę sobie wyobrazić, że pielęgniarki i położne śpiewają każdemu nowo narodzonemu dziecku na przywitanie ze światem hymn Nkosi Sikelele Afrika – Boże pobłogosław Afrykę. Ich wewnętrzne ciepło, czucie muzyki i rytmu – czysta naturalność. Jedno z piękniejszych wspomnień z Czarnego Lądu.

Zdjęcie z bloku operacyjnego w RPA – sierpień 2012

Muzykoterapia jest formą terapii niefarmakologicznej. Zarówno czynna (śpiewanie, granie na instrumentach), jak i bierna (słuchanie) jest skuteczną techniką wspomagającą leczenie nowotworów złośliwych. Aktywna pozwala na zmniejszenie stresu związanego z diagnostyką i leczeniem, podczas gdy bierna łagodzi niepokój związany z chorobą poprzez skupienie i refleksję nad samą muzyką. Obie formy pozwalają na zmniejszenie objawów zmęczenia u chorych i poprawę zdrowia psychicznego. Muzykoterapia poprawia jakość życia, komfort snu oraz stan ogólny chorych onkologicznych.

Poza spodziewanymi korzyściami dla chorych, muzykoterapia jest potencjalnym źródłem badań w ramach działalności kliniki i działającego przy niej Studenckiego Koła Naukowego.

  • Ale nie został Pan położnikiem?

– Miałem pięć, może sześć lat, kiedy przeglądając z mamą jedną z książek w pewnym momencie zrobiłem wielkie oczy, bo na jednej ze stron zobaczyłem swoje nazwisko. Chodziło o stryja Ojca, prof. Jana Pruszyńskiego, ucznia słynnego prof. Leona Manteuffel‑Szoege. Stryj, doktor honoris causa Wojskowej Akademii Medycznej w Łodzi, naczelny chirurg Wojska Polskiego, wieloletni kierownik tamtejszej Katedry Chirurgii, w latach 60. po raz pierwszy w Polsce wszczepiał zastawki dwudzielne i trójdzielne na otwartym sercu i całkowicie poświęcił się torako‑ i kardiochirurgii. Machając energicznie nóżkami na krześle – zapewne w tempie allegro – rzuciłem „Mamo! Ja też tak chcę!”. Niespełna 20 lat później, podczas jednej z akcji społecznych Międzynarodowego Stowarzyszenia Studentów Medycyny (IFMSA), wylądowałem w gabinecie poradni chirurgii onkologicznej, gdzie poznałem przyszłego kolegę z kliniki, prof. Andrzeja Kurylcio (prywatnie entuzjastę m.in. zespołu „Groove Armada”). Kilka miesięcy później spotkaliśmy się raz jeszcze na sesji chirurgicznej jednej ze studenckich konferencji naukowych, gdzie przedstawiałem wartość edukacyjną i praktyczną warsztatów z szycia chirurgicznego, organizowanych dla studentów naszej Alma Mater. W tamtym okresie dużo czasu spędzałem również z prof. Andrzejem Szczeklikiem, ale z uwagi na podświadomy tropizm ujemny w kierunku chorób wewnętrznych – nie z jego „Interną”, ale z prozą – „Katharsis”, „Kore” czy wreszcie „Nieśmiertelnością”. Profesor w niesamowicie wyszukany i wysublimowany sposób potrafi pisać o medycynie. Dla niego esencją naszego zawodu było spotkanie dwóch ludzi – chorego z lekarzem. A w onkologii te spotkania są szczególne – od trudnego momentu postawienia diagnozy, po kompleksowy proces diagnostyczno‑terapeutyczny, a następnie kilkuletni okres kontroli po leczeniu. W czasie wielokrotnych wizyt pacjentów w klinice, czy to w ramach leczenia operacyjnego czy systemowego, ta relacja rozwija się. Ale poza naszym wsparciem, choremu onkologicznemu – być może jak żadnemu innemu – towarzyszy samotność. A muzyka potrafi to zrekompensować. Mam zatem nadzieję, że nasza inicjatywa – muzykoterapia w onkologii – będzie w tym trudnym dla wielu chorych czasie chwilą wytchnienia. Co raz częściej obserwujemy jak sami chorzy siadają do pianina i tworzą historię tej inicjatywy.

  • Pierwsze koncerty już się odbyły. Do udziału w nich zgłosiło się bardzo wielu chętnych muzyków, pracowników i studentów Instytutu Muzyki UMCS. A Pan nie gra dla chorych?

– Dla zachowania homeostazy narządu słuchu naszych pacjentów, zostawiam to profesjonalistom. Niemniej, w czasie dyżurów, z reguły późną nocą, kiedy chorzy już śpią, zdarza mi się pobrzdąkać. Instynktownie tylko w białe. W słuchawkach. Słowo rodzi się z dźwięku, a dźwięk przed słowem. To czas na uporządkowanie neuronów, wyciszenie się i refleksję nad kończącym się dniem i wykonanymi operacjami. Jest to także swojego rodzaju forma treningu manualnego – niezbędnego przy uprawianiu chirurgii.

W Klinice Chirurgii Onkologicznej SPSK nr 1 w Lublinie w listopadzie ubiegłego roku ruszył cykl wyjątkowych koncertów muzyki kameralnej, które są dedykowane pacjentkom i pacjentom kliniki przy ul. Radziwiłłowskiej. Czwartkowe spotkania z muzyką (dwa razy w miesiącu) odbywają pod hasłem „Muzyka leczy…”. Wydarzenia odbywają się na mocy porozumienia zawartego pomiędzy Instytutem Muzyki UMCSSzpitalem Klinicznym nr 1.


Zobacz również:

Muzyką leczyć na onkologii