z Krzysztofem Matrasem,
psychiatrą i seksuologiem, pasjonatem kolarstwa szosowego,
rozmawia Anna Augustowska
- Pamięta Pan swój pierwszy rower?
– Pamiętam. Jak chyba większość dzieciaków z PRL‑u dostałem go tradycyjnie jako prezent z okazji I Komunii. Kolarka – Sprint 2. I pamiętam, jak potem z kolegami urządzaliśmy wyścigi wokół osiedla.
Ta prawdziwa miłość do kolarstwa, chociaż po drodze były też inne dziedziny sportu – triatlon, piłka nożna, lekkoatletyka – przyszła dużo później, dopiero pod koniec studiów na Wydziale Lekarskim ówczesnej Akademii Medycznej w Lublinie. Chociaż jest taka rodzinna opowieść, że urodziłem się w dniu, w którym najsłynniejszy polski kolarz, Ryszard Szurkowski, wygrał Wyścig Pokoju. Trochę mnie to zaintrygowało i kiedyś sprawdziłem te daty. Faktycznie tak było. Może więc w jakiś tajemniczy sposób ta pasja mi się udzieliła? Kto to wie? Mama wspomina, że jak przychodziłem na świat, to cały personel był zapatrzony w telewizor, gdzie relacjonowano ten wyścig.
- Trochę ta pasja w Panu dojrzewała?
– Tak się złożyło, że pod koniec moich studiów zaczęła się moda na rowery górskie. Wszyscy jeździli na „góralach”, składaki i kolarzówki poszły w kąt. Rowery górskie miały konstrukcję, która umożliwiała poruszanie się w trudnym terenie. Też uległem tej modzie i wystartowałem w pierwszym wyścigu dla lekarzy, zorganizowanym przez firmę Bayer w Kazimierzu nad Wisłą, na wypożyczonym od kuzyna „góralu”. Trasa, zgodnie z zasadami, miała sporo wzniesień i zjazdów. Po kilku startach w wyścigach MTB razem z moim przyjacielem Mariuszem Trusem – także lekarzem LIL – wpadliśmy na pomysł, aby zorganizować wyścig szosowy dla lekarzy – i tak narodziły się Pierwsze Mistrzostwa Polski Lekarzy w Kolarstwie Szosowym.
- Które odbyły się w Pana 33 urodziny!
– Zauważyła to Pani! Rzeczywiście 17 maja 2003 r. o godzinie 12.20, 80 zawodników otworzyło nowy rozdział w historii lekarskiego kolarstwa szosowego i wyruszyło na trasę historycznego, pierwszego wyścigu o mistrzostwo. Do przejechania mieliśmy trzy pętle długości dwudziestu sześciu kilometrów. Na kresce najszybszy okazał się Michał Małysza z Lublina, który na finiszu pokonał Roberta Nanowskiego z Opola i Tadeusza Bizewskiego z Pucka. Zwycięzca uzyskał na mecie średnią 38,3 km/h.
- I od tego dnia, co roku od…
– Zaczęło się 18 lat temu – ale były przestoje, kiedy wyścig się nie odbył – rok temu z powodu pandemii i kilka lat wcześniej z przyczyn od nas niezależnych. Generalnie mamy za sobą 17 edycji mistrzostw. I wciąż nie mamy dość. Wśród zawodników są już dorosłe dzieci lekarzy‑kolarzy, również uprawiające ten zawód i dzielące z nami tę samą pasję. Następuje wymiana pokoleniowa. A my wszyscy, od lat startujący w zawodach, staliśmy się jedną wielką rodziną. Tworzymy także Lekarską Grupę Kolarską, która jest grupą zaprzyjaźnionych osób (lekarzy i nie tylko) jeżdżących na rowerach. To dla mnie wielka wartość i radość. Impreza cieszy się niesłabnącym zainteresowaniem – 80‑120 zawodników stawia się gotowych do rywalizacji. Przyjeżdżają z całej Polski – kobiety i mężczyźni w różnym wieku. Przez te lata, jak policzyłem około 500 osób pojawiało się na mistrzostwach systematycznie. Najstarszym kolarzem jest dr Piotr Mikołajczyk, laryngolog z Będzina; urodził się w 1940 roku i jest w doskonałej formie.
Od kilku lat w naszych mistrzostwach bierze udział też grupa osób niedosłyszących.
Początkowo organizowaliśmy zawody w okolicach Lubartowa – tu pragnę wspomnieć niezawodnego szefa Komisji Sportu w LIL dr. Edwarda Wolińskiego, który był dla nas ogromnym wsparciem. Obecnie, już od lat, ścigamy się na trasie, która biegnie w okolicach Bychawy, a ostatnio start i meta są w Leśniczówce.
- W tym roku mistrzostwa odbyły się po raz 17. Pandemia nie zniechęciła zawodników?
– Nie zniechęciła, w zawodach uczestniczyły 92 osoby, w znakomitej większości byli to lekarze, ale też farmaceuci i osoby spoza zawodów medycznych. Te popandemiczne zawody rozpoczęły się Jedenastą Czasówką Roberta (na pamiątkę nieżyjącego ich uczestnika Roberta Nanowskiego, ortopedy i świetnego kolarza z Opola Lubelskiego). Kolejnego dnia kolarze wzięli udział w wyścigu ze startu wspólnego (były trzy kategorie – 1, 2 lub 3 okrążenia; każde okrążenie to dystans 38 km). W kategorii open wygrał zawodnik pochodzący z Zamościa, młody lekarz Jakub Szczerbiński.
- A Pana najważniejsze sukcesy?
– Moje sukcesy? Raz stałem na najwyższym podium MPLKS i kilka razy na niższych jego stopniach. Wygrywałem też swoją kategorię, i nie tylko, startując w kilkunastu edycjach Igrzysk Lekarskich w Zakopanem. A największym moim sukcesem w lekarskim sporcie, było zdobycie 2. miejsca w łączonej klasyfikacji Mistrzostw Świata Lekarzy rozgrywanych w 2010 r. w Zakopanem i… trzecie miejsce w sztafecie 4×100 metrów podczas Medigames w Toskanii w 2006 roku. I jeszcze jeden sukces – syn, Jakub, też jeździ na szosie i startuje w triathlonach [:)].
– Moją pasją jest psychiatria. Świadomie wybrana specjalizacja w zasadzie już na początku studiów. Wychowałem się w lekarskim domu, tata reumatolog, mama pediatra, ale rodzice nigdy ani na mnie ani na siostrę nie wywierali żadnej presji, nie namawiali na medycynę, a i tak oboje jesteśmy lekarzami. Chyba po prostu chciałem pomagać ludziom… Innej motywacji nie znajduję. Przez wiele lat pracowałem w szpitalu neuropsychiatrycznym w Lublinie, teraz to szpital w Łukowie. Mam też specjalizację z seksuologii, którą zrobiłem u prof. Zbigniewa Lwa‑Starowicza. Obydwie specjalizacje pozwalają mi być biegłym sądowym, a pracy jest bardzo dużo.
- Można to pogodzić z kolarstwem, które jest przecież sportem wymagającym?
– Nie pracuję w poradni, co pozwala 3‑4 razy w tygodniu wskoczyć na rower, choć raczej lepszym określeniem jest trening, bo nie są to luźne przejażdżki [:)]. To prawda, trening wymaga czasu. Nie ma przeproś. Jak chce się utrzymać formę, powalczyć o miejsce na podium, to trzeba trenować, czyli przede wszystkim jeździć na rowerze, ale też chodzić na basen, a zimą siadać na trenażer rowerowy. Kiedy zaczynałem przygodę z kolarstwem sam sobie byłem trenerem, opierałem się na sprowadzanych z USA podręcznikach itp. Teraz w zasadzie każdy z nas ma swego osobistego trenera, który rozpisuje nam treningi, motywuje do pracy. Nie umiem już sobie wyobrazić życia bez tego rytmu. Warto, bo nawet jak zmęczenie jest bardzo duże, to satysfakcja na mecie, jaką się przeżywa, że dało się radę, że udało się pokonać swoją słabość, i kolegów [:)] rekompensuje wszystko. Nawet kontuzje nie zatrzymują – ja połamałem już dwa obojczyki na rowerze, ale miałbym zrezygnować z tego powodu??? Nigdy!
- To do pracy też pędzi Pan rowerem?
– Nie, mam za blisko do szpitala.