Moje konszachty z ?Bogami?

MEDICUS 12/2014

Moje konszachty z „Bogami”

 

Ze wzruszeniem obejrzałem filmową opowieść o zbuntowanym lekarzu, który rzucił wyzwanie naturze, luminarzom medycyny oraz władzy i własnym ograniczeniom. „Bogowie” to film o wyboistej drodze do wielkiego przełomu w polskiej transplantologii, którego dokonał zespół skompletowany i stale później motywowany przez prof. Zbigniewa Religę w Zabrzu.

Dramat nieudanych operacji, przekonanie, że wszystko mi się uda, bo to ja mam rację, ambicje i bolesne porażki, samotność geniusza, który stanął sam przeciwko swoim mentorom i rozpoczął rewolucję w polskiej medycynie. Ten film powinien zobaczyć każdy lekarz, który czasem niepokornie pyta siebie i cały świat: co ja z tego będę miał. Na szczęście na widowni przeważała sama młodzież, która zobaczyła fantastycznie oddany klimat siermięgi i dziadostwa ówczesnej Polski.

W alkoholu i dymie papierosowym nie da się zatopić żadnego prawdziwego bohatera! Miałem szczęście osobiście poznać Profesora już w okresie jego kariery parlamentarnej i rządowej. Na Górnym Śląsku dostał w wyborach ponad pół miliona głosów. W jego warszawskim mieszkaniu, goszcząc mnie jakbyśmy się od stu lat znali, zgodził się w wywiadzie dla czytelników „Gazety Lekarskiej” wyżalić się z tego, czego teraz nawet nie objęła produkcja filmowa. Ośmielę się wspaniałą grę aktorską Tomasza Kota (trochę za wysoki…) w roli Zbigniewa Religi uzupełnić fragmentami mojego wywiadu z lutego 2005 roku. Warto przypomnieć sobie, co wówczas myślał o życiu i medycynie bohater filmu.

Na zdjęciu z roku 1987, które obiegło kulę ziemską, przedstawiono Religę, który wyczerpany po operacji, monitoruje na ekranie pracę serca swego pacjenta. W tle widać śpiącego i równie wyczerpanego asystenta. Cały obraz ukazuje ciężkie i po części prymitywne warunki, w jakich doszło do operacji. Co ciekawe, pacjentem leżącym na stole jest Tadeusz Żytkiewicz, który jest najdłużej żyjącą osobą z przeszczepem serca w naszym kraju. Z sercem od Religi żyje już 27 lat!

Fotografia, której autorem jest James L. Stanfield, stała się zdjęciem roku magazynu National Geographic, a do tego znalazła się na liście stu najważniejszych zdjęć w jego historii. – Po 23 godzinach zabiegu i użyciu 22 rolek filmu, nie spuszczałem z oka chirurga, który z zaangażowaniem obserwował reakcje pacjenta. Już wtedy wiedziałem, że mam to fantastyczne ujęcie. To była nagroda za lata moich poświęceń – wspomina dziś James L. Stanfield, laureat wielu światowych nagród.

Profesor Zbigniew Religa odszedł na wieczny dyżur 8 marca 2009 roku. Miałem zaszczyt podczas pogrzebu wspominać na antenie TVN24 życie i dokonania tego Wielkiego Chirurga!

Marek Stankiewicz

 

 

Z prof. Zbigniewem Religą, dla czytelników „Gazety Lekarskiej”, rozmawiał w lutym 2005 r. Marek Stankiewicz

 

• Kim Pan chciał być będąc małym chłopcem?

– Dorożkarzem albo marynarzem. Mieszkaliśmy z mamą na wsi i najbardziej lubiłem jeździć na kieracie. Wojnę pamiętam oczami dziecka w raczej
nieciekawych fragmentarycznych obrazach. Najpierw kryliśmy się przed Niemcami, potem oddziałami UPA, śpiąc na strychu przykryci sianem. Jak trochę podrosłem, to chciałem zostać filozofem. Szkoły, zwłaszcza w okresie licealnym, wprost nie cierpiałem, bo mnie przytłaczała. A filozofia dawała mi poczucie intelektualnej wolności. Ale moi rodzice stwierdzili, że z filozofii wyżyć się nie da i posłali mnie na medycynę.

 

• Czuje się Pan lekarzem z rozsądku, czy z powołania?

– Gdybym teraz miał znów zdecydować, wybrałbym medycynę. Dzięki zawodowi lekarza miałem fantastyczne życie, pełne satysfakcji i przeżyć. Mnóstwo adrenaliny – i dobrej, i złej. Zresztą uważam, że medycyna jest zajęciem na wskroś humanistycznym. Lekarz to przyrodnik i humanista, który musi lubić ludzi.

 

• A co jest ciekawsze, chirurgia czy polityka? Czy lekarz w ogóle powinien mieszać się do polityki?

– Jedno i drugie, bo w dobrej tradycji polskiego lekarza ugruntowała się pasja społecznikowska, a nie tylko ścisłe wykonywanie swojego zawodu. Polityka to jest wielkie wyzwanie, zadanie i odpowiedzialność wobec 38 milionów Polaków. Niechże więc do niej przyjdą ludzie, którzy rozumieją ją tak, jak ja. W przeważającej części mojego życia wszystko, co było dla mnie najważniejsze, działo się w klinice. Dzisiaj mam poczucie pełnego zawodowego spełnienia zawodowego. (…) Miałem to wielkie szczęście, jak mało kto, jak naprawdę nawet niewielu profesorów, zrealizować wszystkie moje zawodowe marzenia. Nie można mieć bardziej udanego życia zawodowego niż moje. Była ze mną armia ludzi, u których zaszczepiłem swoje idee, i którzy te idee teraz kontynuują. Połowa polskich kardiochirurgów to moi wychowankowie.

 

• Niektórzy lekarze uważają, że jest Pan wizjonerem, któremu znudziła się już chirurgia.

– Wie pan, ludzie lubią szukać wygodnego wyjaśnienia cudzych zachowań. I to przedziwnie różnych, w zależności od tego z kim się rozmawia. Chirurgia nie może się znudzić, bo każda operacja jest inna. W 1984 r. prawie nikt w warszawskim Instytucie nie pojął mojej decyzji o wyjeździe na Śląsk. Już wówczas byłem jedynym chirurgiem w Warszawie, który operował by-passy. Wyjechałem do Zabrza, aby tam zrealizować swój program zawodowy. Tu, w stolicy, nigdy bym tego nie osiągnął i nigdy nie zrobiłbym przeszczepu serca.

 

• Jak to? Zdolny, młody chirurg, który wraca po dwuletnim stypendium w Detroit i Nowym Jorku nie ma nic do powiedzenia?

– Do powiedzenia tak! Już w 1980 r. namawiałem swojego szefa, prof. Sitkowskiego, by rozpocząć program transplantacji serca. Nigdy nie zapomnę jego reakcji: Zbyszku, oczywiście będziesz to wszystko robił, ale wtedy. jak ja umrę lub pójdę na emeryturę. A do emerytury miał jeszcze 10 lat. Nie miałem na co czekać.

 

• Nie obawia się Pan, że za chwilę obsiądą Pana partyjni cwaniacy, aby ślizgać się do woli na Pańskim autorytecie?

– Wiem, że mogę zrobić jeszcze coś więcej i chcę spróbować. Zawsze stawiałem na innych ludzi. I to najczęściej na bardzo młodych i ambitnych. Widziałem w ich oczach pragnienie spełnienia się w medycynie. Wszyscy, którzy ze mną pracowali, wiedzieli, że nigdy nie zawłaszczę sławy, którą dzięki swojej pracy zdobędą. Zresztą nigdy niczego nikomu nie odebrałem. Ja nie muszę się nikogo bać. Jeśli ktoś chce ze mną konkurować, to zapraszam na salę operacyjną. Ale teraz mamy 2005 r. i aby dokonać czegoś w nauce, już sam zapał, wiedza i praca nie wystarczą. Potrzebne są instrumenty, które są, niestety, niesłychanie drogie. A nakłady na naukę są w Polsce przerażająco niskie. Trzeba nieustannie przekonywać władze państwowe, że w wiedzę i naukę opłaca się inwestować. A łatwiej to robić, kiedy się jest jej zwierzchnikiem.

 

• Ma Pan mieszkanie własnościowe 113 m2 w centrum Warszawy, mały domek na działce rekreacyjnej i 7-letnią hondę accord, trochę złotówek i dolarów na koncie. Nie zasiada Pan w żadnych radach nadzorczych. Jednym tchem można wymienić całe zastępy zamożniejszych, choć mniej sławnych lekarzy. Nie lubi Pan pławić się w luksusie?

– Już w 1976 r. w USA kuszono mnie fantastyczną pensją, niesamowitymi możliwościami zawodowymi, wytworną rezydencją i jachtem. Nie zgodziłem się, wróciłem do kraju. Dziś nie ma dla mnie żadnego znaczenia, że tego wszystkiego nie mam. Kocham to, co mam, uwielbiam wędkować w ciszy na środku jeziora, lubię swoją hondę, która, ile razy do niej wsiadam, wydaje mi się coraz nowsza. A może ja w ogóle mam za małe wymagania?