MEDICUS 12/2014
Wspomnienia starego psychiatry
O dziejach Szpitala Neuropsychiatrycznego w Abramowicach opowiada dr Zbigniew Rzecki
Pracę w Abramowicach rozpocząłem 15 maja 1961 r. Doskonale to pamiętam. Kiedy stanąłem przed wejściem do szpitala, podszedł do mnie lekarz (dr Krzysztof Kopacz) i spytał: – Pan do przyjęcia? To proszę iść na Izby Przyjęć – usłyszałem. Kiedy wyjaśniłem, że ja do pracy tu przyszedłem, przeprosił i zaprowadził do dyrektora, dr. Wiesława Brennenstuhla.
Pamiętam wiele zdarzeń z pacjentami. W 1984 r., pomimo zabezpieczeń, na komin wszedł pacjent chory psychicznie, który dopuścił się ciężkiej zbrodni. Ominął kratę zabezpieczającą i wszedł po winorośli. Byłem wówczas wicedyrektorem ds. lecznictwa, zostałem ściągnięty w nocy z domu, bo uważano, że mam dobre relacje z tym pacjentem. Stojąc pod kominem krzyczałem głośno: – Panie Tadeuszu, niech pan zejdzie, bo pod kominem stoi dyrektor szpitala, prokurator wojewódzki, pana adwokat, pańscy koledzy i wszyscy proszą, aby pan zszedł. Na to zaproszenie pan Tadzio woła z góry: – Panie doktorze, bardzo pana lubię, ale nie zejdę. Po kilkunastu godzinach sam jednak zszedł. Do dzisiaj jest w szpitalu, na oddziale dla podsądnych. Jako niebezpieczny dla porządku prawnego, umieszczony jest w szpitalu bezterminowo.
Innym nieprzewidywalnym pacjentem był pan Stanisław, który usilnie prosił o pozbawienie go życia. Przychodził do lekarza i mówił: – Panie doktorze, niech mnie pan zabije. Doktor odpowiadał: – Nie mam czym. Na to pacjent: – To weź pan siekierę. – Nie mam siekiery – odpowiada doktor. – To niech pan kupi. itd. Pan Stanisław po przeleczeniu, z wyraźną poprawą, wyszedł do domu.
Zdarzeń z chorymi, z pogranicza życia i anegdoty, było dużo. To były czasy, kiedy obraz kliniczny, czyli objawy choroby, był dużo bogatszy niż obecnie. Pewnego razu poznałem osobiście „żonę Bolesława Chrobrego” a także „wielką księżną Litwy”. Ta pacjentka wymusiła na rodzinie, aby jej uszyto szaty książęce według jej projektu i chodziła w tych strojach w szpitalu. Była też „żona marszałka Polski” i „żona Konstantego Rokossowskiego”. Było również kilku Panów Bogów. Jeden z nich, pan Ireneusz, przychodził do mnie do gabinetu i mówił: – Panie doktorze, niech pan rozstrzygnie, bo ja do końca nie wiem, czy ja dzisiaj jestem Panem Bogiem, czy Jezusem Chrystusem.
Mieliśmy też w szpitalu zdarzenia tragiczne z pacjentami. Mniej więcej co dwa lata były skuteczne samobójstwa – a to w oddziale, a to w parku, gdy pacjent przeskoczył przez ogrodzenie i utopił się w stawie. Na całe szczęście, co najmniej od 10 lat nie mamy takich zdarzeń. To zasługa terapii i większego uczulenia personelu na takie sytuacje.
W 1997 r. mieliśmy ostatniego pacjenta, który miał porażenie postępujące, w następstwie późnej kiły. Ten stan chorobowy manifestuje się głównie urojeniami wielkościowymi i posiadania. Pan Zenek trafił do szpitala po podpaleniu sąsiadowi stodoły. Zrobił to, bo stodoła. zasłaniała mu widok na słońce. W czasie wywiadu lekarskiego pan Zenek oświadczył: – Ja panów obdarzę złotymi traktorami, ponieważ mogę mieć ich, ile zechcę, tylko wypuśćcie mnie ze szpitala. Jak widać, dawniej propozycje korupcyjne były zdecydowanie bardziej atrakcyjne.
W tym czasie było w Lublinie tylko trzech narkomanów, wszyscy byli morfinistami, był to lekarz, farmaceuta i inżynier. Tych uzależnionych osób nikt nie próbował leczyć – bo nie widziano takiej potrzeby.
W latach 60. na oddziałach psychiatrycznych były trzy podstawowe leki, które musiały stale być: atropina, nowokaina i amfetamina. Były one używane w przypadku zapaści, kiedy trzeba było pacjentów pobudzać, aby ich ratować. Amfetamina była w lekospisie i na wyposażeniu szpitala. Dopiero w połowie lat 70. amfetamina została wycofana z rynku farmaceutycznego. Ale pojawił się inny preparat – glimid – używany jako lek nasenny i on też dawał uzależnienia. Liczba narkomanów stale wzrastała i zaszła konieczność utworzenia w Abramowicach Oddziału Detoksykacyjnego dla narkomanów, który istnieje nadal.
Dzisiaj chyba żaden psychiatra w Abramowicach nie może się pochwalić, że oberwał od pacjenta, a w latach 60. nie było lekarza, który by nie został uderzony przez chorego. Zmiana zachowań pacjentów nastąpiła po wprowadzeniu neuroleptyków.
Kiedy ich nie było, bazowaliśmy na leczeniu elektrowstrząsami i z insuliną komatyczną. Pamiętam jeszcze oryginalny, francuski largactil, który był wydawany pacjentom przez lekarza, aby nie było handlu lekiem, bo był popyt czarnorynkowy na ten preparat.
Sam oberwałem dwa razy. Raz od pięknej studentki KUL, chorej na schizofrenię. A drugi raz od podsądnego Maniusia z tatuażami, który mówił: – Urodziłem się, by czynić zło – i to zło czynił. Najgorsze, co może człowieka spotkać, to choroba psychiczna. Co gorsza, dotyka głównie ludzi młodych, a ich życie staje się praktycznie jedną wielką udręką.
Kiedyś w szpitalu działał kabaret „Psychodraka”, ale nazwę trzeba było uzgodnić z cenzurą, u której ta nazwa nie uzyskała uznania, bo źle się kojarzyła. Nazwę wówczas zmieniono na „Mikstura”. Twórcą kabaretu był dr Jerzy Beer, który prowadził go aż do wyjazdu z Lublina. Był on też członkiem kabaretu „Czart”. Do 1980 r. raz w roku grano szopkę, która była żartem z zatrudnionych w Abramowicach, w tym z dyr. Brennenstuhla. Znaną postacią, występującą w kabarecie, była dr Danuta Wójtowicz-Tarczydło.
Pracując jako ordynator Oddziału Psychiatrii Sądowej doszedłem do emerytury. Ze szpitalem w Abramowicach jestem do dziś związany uczuciowo, emocjonalnie, a przede wszystkim… stołówką.
Notował Jerzy Jakubowicz