MEDICUS 12/2014
Pamiętam nie tylko pierwszy wykład
z prof. Birutą Fąfrowicz, absolwentką pierwszego rocznika studiów lekarskich w Lublinie, rozmawia Maria Przesmycka
• Dokładnie 70 lat temu, 22 listopada 1944 roku, 450 kandydatów zasiadło do pisania egzaminu wstępnego na Wydział Lekarski UMCS. Pamięta Pani Profesor tamten dzień?
– Takich przeżyć się nie zapomina! Najpierw, ściśnięci jak śledzie (mimo podzielenia nas na dwie grupy i tak nie dla wszystkich znalazły się miejsca siedzące) wysłuchaliśmy wykładu prof. Mokrzyckiego o powstawaniu Ziemi, który mieliśmy potem streścić swoimi słowami i napisać kilka zdań w znanych nam językach obcych. Pamiętam, z jakim przerażeniem patrzyłam, jak moja sąsiadka pisze po rosyjsku, francusku, angielsku, niemiecku, a ja znam tylko francuski. Byłam przekonana, że oblałam ten egzamin, więc gdy za parę dni znalazłam swoje nazwisko na liście przyjętych – oszalałam z radości.
• A za chwilę pierwszy wykład.
– Odbył się 4 grudnia. W największej sali liceum Staszica 275 osób przyjętych na pierwszy rok medycyny czekało na wykład dr. Mieczysława Stelmasiaka, który przed wojną był asystentem prof. Różyckiego na uniwersytecie poznańskim. Widok musiał być bardzo szczególny – większość naszych kolegów (medycyna nie była jeszcze wówczas tak sfeminizowana)
z racji wieku i strojów bardziej przypominała partyzantów niż studentów medycyny. Profesor Stelmasiak wkroczył na wykład niosąc prawdziwy szkielet człowieka, który podobno zdobył od Rosjan. Była to jedyna pomoc naukowa, bo nie mieliśmy ani książek, ani atlasów anatomii. Polegaliśmy tylko na notatkach
z wykładów. Atlas anatomii zdobyłam dopiero wiosną 45 roku, zupełnym przypadkiem. Odwiedzałam we Wrocławiu koleżankę i znalazłam go w stosie książek wyrzuconych na ulicę. Podobnie było z innymi przedmiotami. Z fizyki mieliśmy jeden podręcznik na cały rok. Rozłożony na pojedyncze kartki był przez nas bez końca przepisywany.
• Pani Profesor była jedną z najmłodszych studentek.
– Przed wojną zdążyłam skończyć pierwszą klasę gimnazjum Unii Lubelskiej. A po wybuchu wojny prawie natychmiast znalazłam się na konspiracyjnych kompletach, prowadzonych przez profesorów gimnazjum Zamoyskiego. Maturę zdawałam w maju 1944 roku, w prywatnym mieszkaniu prof. Pieniążka. Były trzy maturzystki i trzech profesorów egzaminujących – zero szans na ściąganie! Zaczynając studia miałam 18 lat. Większość kolegów to byli 30–40-latkowie. Warto przypomnieć, że w 44 roku na studia medyczne w Lublinie przyjęto nie tylko pierwszoroczniaków, ale także tych, którzy studiowali medycynę przed wojną lub już w czasie okupacji na słynnych kursach Zaorskiego w Warszawie. Ci uzupełniali tylko te przedmioty, których nie zaliczyli wcześniej.
• Z perspektywy dzisiejszych studentów to były niewyobrażalne czasy. Bieda z nędzą. Mieliście jeszcze czas i ochotę na beztroską zabawę?
– Ależ oczywiście. Dziś brzmi to wręcz nieprawdopodobnie, bo bardzo intensywnie uczyliśmy się, większość z nas musiała też pracować, żeby się jakoś utrzymać, ale na potańcówki, bale i spotkania towarzyskie zawsze mieliśmy ochotę. Prym wiedli koledzy z Katedry Medycyny Wojskowej. Mimo biedy byliśmy oszołomieni wolnością i młodością. Mieliśmy szczęście, że nasze studia przypadły na pierwsze
powojenne lata, jeszcze względnej wolności. Studia były zorganizowane na wzór przedwojennych. Szybko powstały organizacje studenckie: Bratnia Pomoc, Koło Medyków, AZS. W 1947 roku zorganizowaliśmy nawet strajk, popierający uczniów protestujących przeciw fałszowaniu wyników wyborów do Sejmu. Wtedy było to jeszcze możliwe.
• Zbuntowaliście się też na ćwiczeniach z anatomii odmawiając przeprowadzania sekcji na zwłokach straconych katów Majdanka.
– Byliśmy wszyscy tak stanowczy i oburzeni, że władze uczelni nie miały wyjścia i ustąpiły.
• Podobno Pani niezwykłe imię Biruta, ze względu na podobieństwo do nazwiska ówczesnego prezydenta Bieruta, było przyczyną wielu, nie zawsze zabawnych nieporozumień.
– Okropnie maltretował mnie prof. Grzycki, który nie był chyba sympatykiem Bieruta. Zawsze mnie dopytywał: To jak ma Pani na imię koleżanko, a może to nazwisko? Dręczył mnie nawet na egzaminie, z którego wyszłam płacząc, mimo że zdałam celująco. Zabawną przygodę miałyśmy natomiast kiedyś z koleżanką we Wrocławiu. Szukałyśmy bezskutecznie noclegu. Wszędzie komplety. Zrozpaczone próbowałyśmy w jakimś eleganckim hotelu wziąć recepcjonistę na litość i wyciągnęłyśmy nasze legitymacje studenckie. Kiedy ten przeczytał „Biruta” od razu znalazł dla nas apartament.
• Po tych pierwszych, zwariowanych, latach sytuacja powoli się stabilizowała.
– Tak, już w 1945 roku, po zakończeniu wojny, wielu naszych kolegów wróciło do swoich rodzinnych miast, gdzie otwierano wydziały lekarskie. Nasz wydział dostawał kolejne budynki, aparaturę, przybywało kadry naukowej. Ćwiczenia z przedmiotów klinicznych odbywały się w lubelskich szpitalach. Było łatwiej. A w 1949 roku pierwsi nasi koledzy otrzymali dyplomy lekarzy i. skierowania do pracy do miejsc czasem bardzo odległych od naszych marzeń. Ja, dzięki pomocy prof. Kielanowskiego, trafiłam do AM w Białymstoku. Po 8 latach przeniosłam się na uczelnię w Szczecinie. Do Lublina wróciłam dopiero w 1972 roku, już po habilitacji. W 1975 roku zostałam kierownikiem Kliniki Pulmonologii, którą prowadziłam przez 21 lat.