Prywatna wojna doktora Łazowskiego

MEDICUS 10/2014

Tym razem tyfus nie zabijał. Tym razem epidemia ratowała życie. Tyle, że nie była prawdziwa.

Prywatna wojna doktora Łazowskiego

„Achtung! Fleckfieber!” – widniało przez trzy lata na ostrzegawczych tablicach wokół Rozwadowa. Fleckfieber budził grozę w niemieckich wojskach okupacyjnych, toteż niewielu z żandarmów, gestapowców i policjantów miało odwagę wejść na skażony teren. Nie wchodzili, więc nie było łapanek wśród miejscowej ludności, nie ściągano kontyngentów, nie wywożono stąd ludzi na przymusowe roboty do III Rzeszy, żeby nie przywlec do kraju panów tego strasznego Fleckfieber. Przez trzy lata wokół Rozwadowa wojny jakby nie było, nie takiej, jaką ogarnięta była reszta kraju. Bo tu był tyfus – przekonani byli hitlerowcy. Przekonało ich dwóch młodych polskich lekarzy, którzy sami epidemię wywołali. Epidemię, której nigdy nie było.

Pomysł… zaraźliwie szalony

Eugeniusz Łazowski właśnie zdawał egzaminy końcowe na medyka na Uniwersytecie Józefa Piłsudskiego w Warszawie, kiedy kraj ogarnęła wojna. Zmobilizowanego, wysłano do Brześcia nad Bugiem i tu wojna dopadła go naprawdę. Od wschodu. Aresztowany przez Sowietów, uciekł z transportu na Syberię, wrócił do kraju, by zostać aresztowanym, tym razem przez Niemców. Trafił do obozu jenieckiego, ale i stąd uciekł. Wrócił do okupowanej już Warszawy, ale nie bardzo wiedział, co z sobą zrobić, dopóki nie przyszła propozycja od księżnej Anny Lubomirskiej: w Rozwadowie potrzebujemy lekarza. To pojechał z właśnie poślubioną żoną Murką, pod Stalową Wolę.

Prowincja, płacą tyle co nic – ostrzegali Łazowskiego koledzy po fachu, ale na miejscu przekonał się, że jednak jakby złotem płacili. Wojna, pieniądz wartości nie ma, a tu pacjenci w kurach,
jajkach, serze i ziemniakami płacą, to więcej niż papier banknotu.

Tak też napisał przyjacielowi, jeszcze z czasów Szkoły Podchorążych Sanitarnych. Stanisław Matulewicz też szukał pracy w wojennej zawierusze, więc Łazowski wspomniał mu o posadzie w Zbydniowie, nieopodal Rozwadowa. Matulewicz zjechał na prowincję, zajął dwuizbową chatę, a że dotknięty był pasją naukowca, w komórce na zapleczu swojej chaty urządził prowizoryczne laboratorium. W komórce narodził się pomysł, który uratował życie tysiącom ludzi.

„Niemcy zdawali sobie sprawę, że wraz z tysiącami ludzi wywożonych na roboty, mogą przenieść do swojego kraju wszy, zakażone tyfusem” – pisał po latach w swoich wspomnieniach Łazowski.

W komórce Matulewicz odkrył, że powszechnie występująca w naturze i z natury nieszkodliwa bakteria proteus vulgaris OX19 daje w teście Weila-Felixa dokładnie takie same reakcje, jak mikroorganizmy, wywołujące tyfus. A właśnie test Weila-Felixa Niemcy wykorzystywali do potwierdzenia, czy krew pacjenta skażona jest tyfusem. I zdarzyło się, że Matulewicza odwiedził mieszkaniec Zdanowic, który wrócił na dwutygodniowy urlop z przymusowych robót w Reichu. Błagał doktora, by obciął mu rękę albo nogę, byle nie musiał wracać, tyrać dla Hitlera. Matulewiczowi etyka lekarska nie pozwoliła amputować zdrowych kończyn, ale wstrzyknął domięśniowo młodemu mężczyźnie proteusa, instruując, że ma udawać otumanionego (jak to przy tyfusie), gorączkującego i zwijającego się w kłębek na skutek iście tyfusowego bólu brzucha. I żeby – broń Boże – rodzinie nie zdradzał, że tylko symuluje. Krew pacjenta wysłał hitlerowskim lekarzom do zbadania, po kilku dniach dostał czerwony telegram: „Odczyn Weila-Felixa” dodatni. Pacjent na roboty nie wrócił. I Matulewicz na tym pewnie skończyłby eksperyment, gdyby Łazowski nie znalazł wojennego zastosowania dla odkrycia przyjaciela.

Zaraza w Rozwadowie

„Możemy wywołać sztuczną epidemię tyfusu, nastraszyć Niemców – będą bali się szwendać w naszych stronach, wywozić ludzi do Rzeszy, może ustaną aresztowania i rewizje?” – wspominał Łazowski w książce. Plan opracowali natychmiast: ich sztuczna epidemia – zgodnie z regułami rządzącymi epidemiami – musi rozwijać się wzdłuż szlaków komunikacyjnych, żeby nadać jej wiarygodności. Ogniska epidemii ulokować trzeba w podleśnych przysiółkach, do których Niemcy i tak niechętnie się zapuszczali z obawy przed kontrakcją partyzantów. Zaraza ma eksplodować zimą, zanikać latem. I każdy z nich ma „zarażać”, zachowując rozsądek, co do ilości, miejsca i ludzi. Zasada podstawowa: nikt o ich akcji nie ma wiedzieć. Pacjenci też. Nawet żony obu lekarzy. Byli w tym tak konsekwentni, że jeszcze długo po wojnie mało kto wiedział, że przez trzy lata Rozwadowem rządziła epidemia, której nie było.

Łazowski zaczął od bezrobotnego elektryka, powalonego zapaleniem płuc, zastrzyk proteusa nie mógł wyrządzić mu krzywdy. Niemieckie laboratorium w Tarnobrzegu krew elektryka zbadało: „Weil-Feliks dodatni”. Pogłoska o kilku następnych przypadkach szybko dotarła do burmistrza Rozwadowa, policji niemieckiej, gestapo, hitlerowskiego lekarza powiatowego; rosła groza wśród władz okupacyjnych. Zimą z 1941 na 1942 rok na ziemi rozwadowskiej „chorowały” już setki ludzi. I te setki to byli pacjenci albo Łazowskiego albo Matulewicza. Trafiali do doktorów z przeziębieniem, objawami grypowymi, dolegliwościami gastrycznymi, z drobiazgami, które jednak – zdaniem obu lekarzy – wymagały zastrzyku. Opuszczali gabinet lekarski z diagnozą – tyfus.

Zaraza kontrolowana

Policja i żandarmeria przestała zapuszczać się w okolice Rozwadowa, teren kilku gmin objęto kwarantanną, na granicznych słupach i drzewach zawisły ostrzeżenia: „Achtung! Fleckfieber!”. „Każdy plakat i „Achtung! Seuchengebiet!” to dla nas jak dyplom uznania za osiągnięcia naszego celu” – wspominał Łazowski.

Volksdeutsche pierwsi zaczęli snuć podejrzenia, że… jakaś dziwna ta zaraza. A i władzom okupacyjnym zaczął dawać do myślenia nietypowy przebieg epidemii: mimo kwarantanny i środków zapobiegawczych liczba zarażeń wcale nie malała. Łazowski z Matulewiczem postanowili wzmóc środki ostrożności, ten pierwszy wpadł na pomysł, by pacjentów, u których któryś z dwójki konspiratorów stwierdzi prawdziwy(!) tyfus, podsyłać innym lekarzom. Żeby miłujący
statystykę Niemcy nie zaczęli się zastanawiać, dlaczego tylko Łazowski z Matulewiczem mają pecha do duru plamistego. Władającemu powiatem i przerażonemu epidemią Niemcowi, Martinowi Fuldnerowi Łazowski meldował o postępach walki z zarazą, kreślił plan opanowania epidemii i radził… zwiększyć przydziały mydła dla wszystkich urzędników i robotników. Fundner przyjął radę ze zrozumieniem i nawet się do niej zastosował.

I mydło nie pomogło, bo epidemia wciąż miała się dobrze, potęgując wątpliwości okupantów. Ci postanowili wysłać komisję do badania zarazy; nad dwójką lekarzy zawisła groźba dekonspiracji. Komisja lekarzy SS, żandarmeria i policja zjechały na inspekcję do miejscowości Turbia pod Rozwadowem w pierwszych dniach lutego 1944 roku. Łazowski przygotował pacjentów i wójta Turbii, który dla niemieckich gości stół zastawił suto, w kantorze czekało morze wódki. Komisja miała już dobrze w czubie, kiedy zdecydowano ruszyć na inspekcję. A Łazowski wytypował do inspekcji najbardziej chorych (choć niekoniecznie na tyfus), wycieńczonych chorobą i głodem, podeszłych wiekiem, trafił nawet na pacjenta, któremu medycyna ludowa postawiła na czole „bańkę”, bo tak medycyna ludowa leczyła wówczas ból głowy. Na inspektorach z SS zrobił piorunujące wrażenie. Półtrzeźwa komisja weszła do jednego domu, do drugiego, wszędzie nędza, choroba i strach, i jeszcze Łazowski, który głośno i barwnie ostrzegał przed apokaliptycznym „Fleckfieber”. Komisja
szybciutko wycofała się z inspekcji, pacjentów nawet nie badając i nie zauważając w półmroku wiejskich chat, że niby chorzy na tyfus, ale nie mają charakterystycznej dla tej choroby wysypki. Łazowskiemu polecono tu i tam pobranie krwi. To Łazowski pobrał. Od pacjentów, którym wcześniej zaaplikował proteusa. Komisja po badaniach próbek orzekła: „Wynik Weila-Felixa pozytywny”.

„Prywatna wojna, wojna immunologiczna, została wygrana” – zanotował Łazowski.

Latem 1944 roku epidemia w Rozwadowie wciąż miała się dobrze, kiedy zza Sanu słychać już było artylerię zbliżającego się frontu wschodniego. Tego lata do gabinetu doktora wpadł znajomy niemiecki żandarm z ostrzeżeniem: gestapo wie, przyjdą pana rozstrzelać. Żandarm miał powody do wdzięczności, bo nie tak dawno doktor wyleczył go z „frontowej choroby”, z którą Niemiec nie miał odwagi iść do lekarzy niemieckich. Łazowski wpadł w panikę, że trzyletnia tyfusowa mistyfikacja jednak wydała się, tymczasem nieświadomy przyczyn przerażenia żandarm wyjaśnił, że gestapo dowiedziało się, iż Łazowski… pomagał żołnierzom Armii Krajowej. Bo rzeczywiście pomagał. Czasem wezwanie do porodu w rzeczywistości było wezwaniem do rannego partyzanta. Nie roztrząsając przyczyn gestapowskiego zainteresowania, polecił żonie błyskawicznie się spakować. Murka złapała ich maleńką córkę Oleńkę, Łazowscy musieli błyskawicznie uciekać.

Rozstania i powroty

Matulewicz ze świeżo poślubioną żoną uciekli z dwuizbowej chaty w Zbydniowie na dwa lata przed ucieczką Łazowskich. W reakcji na masakrę, jakiej dokonał oddział SS na weselnikach zarządcy dóbr Lubomirskich w Zbydniowie. Łazowski na lata stracił z nim kontakt, a po wojnie rozpoczął pracę w Instytucie Matki i Dziecka.

Łazowscy w latach 50. wyjechali do USA, gdzie doktor kontynuował praktykę pediatryczną i zdobył tytuł profesorski. Matulewicz przez Belgię wyjechał do Zairu, tu na lata przepadł bez wieści. O szalonej
akcji obu polskich lekarzy świat dowiedział się ze wspomnień Łazowskiego, spisanych w latach 70. pt. Prywatna wojna. Wspomnienia lekarza-żołnierza 1933-1944. O dziwo, o wywołanej z przyjacielem epidemii wspomina stosunkowo niewiele, tymczasem – jak obliczono – „ich tyfus” uratował przed śmiercią, wywózką do obozów koncentracyjnych i na przymusowe roboty do Rzeszy ok. 8 tys. ludzi. Łazowski jeszcze w latach 70.
korespondencyjnie odnalazł w Zairze przyjaciela Stasia i okazało się, że i ten zrobił karierę. O ile Łazowski w USA leczył, wykładał, publikował w fachowych pismach medycznych, to Matulewicz został w Zairze jednym z najbardziej cenionych tam radiologów. Obaj po latach spotkali się w miejscu „prywatnej epidemii” sprzed ponad półwiecza.

„Wyjątkowy, pogodny, serdeczny człowiek” – wspomina Lucyna Mizera, dyrektor muzeum w Stalowej Woli, które w 2001 roku przygotowało wystawę o „wojennej” epidemii. – Przed śmiercią przekazał nam swoje archiwa, zawierające dorobek naukowy, twórczość pisarską, korespondencję. Podczas wernisażu podeszła do doktora starsza pani z kwiatami i powiedziała, że przyszła podziękować, bo bezinteresownie uratował jej życie. Była dzieckiem, kiedy ciężko zachorowała, jej ojciec w środku nocy przyszedł do doktora po pomoc. I doktor Łazowski – mówiła starsza pani – tak, jak stał, wyszedł do małej pacjentki. Po czym rozpłakała się i rzuciła doktorowi na szyję.

Eugeniusz Łazowski zmarł w Oregonie w 2006 roku. Wspólnie z Matulewiczem uratowali tysiące ludzi, ryzykując życiem własnym i bliskich. Oskar Schindler uratował setki, ryzykując niewiele, ale to on, a nie dwaj polscy lekarze, stał się filmowym symbolem człowieczeństwa w nieludzkich czasach.

Andrzej Plęs