Rzecz o prawach pacjenta i certyfikatach jakości

MEDICUS 11/2013

Rzecz o prawach pacjenta i certyfikatach jakości

Zadziwia mnie nadzwyczajna zdolność pracowników i administratorów placówek leczniczych do jednoczesnego funkcjonowania w dwu światach: wirtualnym, informatyczno-papierowym świecie dokumentacji tworzonej dla potrzeb NFZ i realnym świecie pacjentów i ich rzeczywistych doświadczeń w kontakcie z placówkami leczniczymi. To często zupełnie przeciwstawne sobie byty. Czy nie można dostać pomieszania zmysłów, gdy certyfikat jakości (uzyskany dla podniesienia wartości kontraktu z NFZ) doprowadza biurokrację informatyczno-papierową do takiego rozrostu, że jej obsłużenie powoduje w rzeczywistości „okradanie” pacjenta z czasu dla niego przeznaczanego? Zaglądnijcie Państwo do pokoi lekarzy pisarzy czy pielęgniarek pisarek, przyjrzyjcie się sobie w lustrze, najlepiej z zegarkiem w ręku. Ile czasu pochłania wam udowadnianie na papierze nierzadko wirtualnej jakości opieki?

W nie bardzo czystych toaletach bardzo certyfikowanego szpitala przeważnie brakuje papieru toaletowego, ale za to na drzwiach wisi dokument potwierdzający codzienne, wielokrotne sprzątanie i kontrole czystości. Z podaniem dokładnych godzin ich wykonywania. Akredytujący szpital są pewnie pod wrażeniem! Pacjenci też, ale pod skrajnie innym.

Papier wszystko wytrzyma, a NFZ kontroluje papiery i płaci za wystawiony rachunek z raportem statystycznym. Właściwie płaci za papierowy opis wirtualnej rzeczywistości. Są mistrzowie tego opisu, są firmy oferujące programy komputerowe gwarantujące „optymalizację” i finansowo najkorzystniejszy dla placówki opis i szereg innych wynalazków, o których nawet filozofom się nie śniło. Kto wirtualnie nie „podrasowuje” rzeczywistości, niech rzuci w nich kamieniem.

Przykłady rozchodzenia się „realu” z „wirtualem” w naszej polskiej opiece zdrowotnej można by mnożyć. Można by się też z nich zdrowo uśmiać, gdyby chociaż nie szkodziły pacjentom.

W połowie września udałam się do Centrum Onkologii Ziemi Lubelskiej, do Poradni Genetycznej odebrać wynik istotnego dla mnie badania. Każdy administrator w służbie zdrowia wie, że w placówce leczniczej NFZ wymaga wywieszenia w miejscu widocznym dla pacjentów Praw Pacjenta. W tej pewnie też wiszą, nie sprawdzałam. Wiszą, nie wiszą, pacjent może i powinien je znać. Ale każdy pracownik opieki zdrowotnej ma obowiązek ich przestrzegać (nawiasem mówiąc liczba wywieszonych kopii Praw Pacjenta wzrasta proporcjonalnie do liczby certyfikatów jakości placówki).

Przeświadczona o swoim prawie do wglądu do dokumentacji medycznej lub otrzymania jej wyciągu, odpisu lub kopii (art.26 i 27 Ustawy o prawach pacjenta i Rzeczniku Praw Pacjenta) poprosiłam o udostępnienie mi wyniku moich, własnych, opłaconych ze składki zdrowotnej badań. Pani Rejestratorka Medyczna odmówiła mi wglądu (przy świadkach), powołując się na zakaz swojego przełożonego i – bardzo już zirytowana moim uporczywym odwoływaniem się do Praw Pacjenta – zaleciła mi udanie się z prośbą do lekarza na nie kierującego… w przyszłym roku, bo w tym już nie można się do niego zarejestrować.

Na nic się zdały moje perswazje. Wyniku badania nie otrzymałam, ani też nie pozwolono mi go zobaczyć, ani nie uzyskałam żadnej informacji, jak mogę się z nim zapoznać. Pokonana, bezsilna, ze spuszczoną głową opuściłam progi poradni, na których padła moja wiara w realność Praw Pacjenta.

Dopiero pracownik Biura Praw Pacjenta z Warszawy, który wyjaśniał moją skargę, uzyskał informację od kierownictwa placówki (dla mnie tajną), że owszem, tak, jak najbardziej, oczywiście, Prawa Pacjenta, itp. itd., wynik może udostępnić w godzinach od 8.00 do 14.00 Pan TakiaTaki, który pracuje w Dziale Kadr i tym się właśnie zajmuje, i nawet mogę wysłać fax z upoważnieniem dla kogoś z Lublina, abym się osobiście już z Zamościa nie fatygowała, tak dla mojej wygody, znaczy się dla wygody Pacjenta, bo Prawa Pacjenta rzecz święta.

Nie mam czasu, siły ani przyjemności prowadzić dochodzenia, kto tutaj zawinił: czy kierownik tej, zdawałoby się renomowanej placówki, czy rejestratorka?

Do głowy nie przychodzi mi też powód, dla jakiego ktoś miałby wymyślić taki absurdalny zakaz.

Wykorzystuję ten przykład, bo obawiam się, że sterty dokumentów i certyfikatów, żyjące własnym, wirtualnym życiem, nie mającym związku z rzeczywistością, zaczynają dla niektórych znaczyć więcej niż realne dobro i bezpieczeństwo zdrowotne pacjentów.

Tak jakby schizofrenia? Zakaźna?

Maria Król