MEDICUS 11/2012
Nie lubię szpitali…
„Być lekarzem” – dla wielu z nas to brzmi dumnie. Czy z tego powodu zawsze, i aby na pewno, mamy prawo do dumy? Czy obnoszenie się z nią na co dzień nie jest grzechem pychy? Iluż z nas ten grzech popełnia? Sztuką jest być dobrym lelarzem, nie tylko w sensie „technicznym”, ale również w aspekcie i wymiarze prawdziwie ludzkim. Czy z czystym sumieniem możemy przyznać, że codziennie należycie wykonujemy swoją pracę i odpowiednio traktujemy naszych pacjentów? Czy lekarz, który nigdy nie był pacjentem, może do końca zrozumieć człowieka chorego? Niektórzy twierdzą, że nie i mają w tym trochę racji. Sam kiedyś byłem szpitalnym pacjentem i wiem, że to doświadczenie, które pozwala inaczej spojrzeć na chorych, a z całą pewnością lepiej ich zrozumieć.
Kilka lat temu, po kilkutygodniowym pobycie w szpitalu, nie zdobyłem się na napisanie, jak wygląda „bycie pacjentem”. Chyba nie byłem aż tak ciężko chory, a może przez to, że byłem rozpoznawalny, traktowano mnie inaczej. Widziałem jednak, co działo się dookoła i teraz wiem, że nie pisząc, dopuściłem się grzechu zaniechania, którego na szczęście nie popełniła autorka listu, który jakiś czas temu otrzymałem. Po jego lekturze, chyba nam wszystkim powinno nasunąć się pytanie: dlaczego tak często nie jesteśmy w stanie okazać serca innym?
Mam nadzieję, że dzięki temu, co napisała nasza koleżanka, będzie nam łatwiej zrozumieć, co znaczy być po tej drugiej stronie, czyli po prostu – być pacjentem. Życzliwa rozmowa i wiara lekarza w to, co mówi chory, znaczą dla pacjenta znacznie więcej niż najdroższe i najnowocześniejsze leki. Jak pokazuje życie, pozory i rutyna często wprowadzają w błąd. Młoda i piękna pacjentka może być także poważnie chora.
Marek Derkacz
Nie lubię szpitali… zawsze tak mówiłam, choć dotąd ani ja ani moi bliscy nie mieliśmy przykrych doświadczeń, zawsze otrzymywaliśmy pomoc.
Zostałam lekarzem z własnej woli, wówczas trochę je polubiłam. Może obrałam sobie taką drogę w ramach szokoterapii… Los sprawił, że obecnie stoję po obu stronach barykady. I znowu bardzo nie lubię szpitali. Od wielu miesięcy jestem pacjentką specjalistów z kilku dziedzin – od piętra zero po czwarte. Nigdy nie lubiłam się rozdrabniać, uważałam, że jak kraść to miliony, więc pewnie, jak chorować to też na wszystko, czyli według niektórych znawców tematu: „W pani przypadku to tylko emocje”.
Skończyłam studia, będąc matką dwójki dzieci, ale zapamiętałam z sześcioletniej nauki, że aby wskazać na chorobę psychiczną, należy najpierw wykluczyć organiczne podłoże dolegliwości (w moim przypadku m.in. epizody złośliwego nadciśnienia tętniczego). Miałam to szczęście w nieszczęściu, że wszystkie objawy ujawniły się w jednym czasie, w znacznym nasileniu i równolegle do planowanej hospitalizacji diagnostycznej. Niestety, dla niektórych i to było za mało, żeby poszerzyć diagnostykę o konsultacje właściwe objawom i padały rozpoznania: ZBCC, izolowane nadciśnienie na podłożu emocji. Szukałam na własną rękę pomocy w trzech placówkach, u kilkunastu specjalistów, bo szpital nie mógł mi pomóc z uwagi na wszechobecne kontrole NFZ.
Trafiłam na jednego „sprawiedliwego” lekarza, który zechciał mnie wysłuchać, zbadać i pokierować do innego profesjonalnego lekarza. Pozostali mówili, że „jestem za piękna i za młoda, żeby
chorować”, że „nie wyglądam na takie skierowanie”, żebym poszła do lekarza rodzinnego, potem do internisty, potem do specjalisty…, a następnie wróciła do tego, który to mówił. Po co miałam wracać? Chyba tylko po to, aby posłuchać ignoranta i zachwycać się pięknem jego mowy. Niestety, jako anonimowemu, naiwnemu pacjentowi, oczekującemu nawet nie konkretnej pomocy, ale porady do kogo się zgłosić, codziennie zwracano mi uwagę, że „taka pani smarkata, a taka pyskata”. Kiedy wreszcie przyznawałam, że jestem lekarzem, słyszałam, że jeszcze dobrze nie zaczęłam, a już mi się wydaje, że mi się wszystko należy, ale NFZ patrzy i wie, że „nie ma wskazań do podjęcia innego postępowania wobec mojej choroby niż zostało podjęte”.
Po miesiącu prób zrozumiałam, że po wyrzuceniu za próg należy wrócić nawet oknem, jeśli jest się przekonanym, że tu otrzyma się właściwą pomoc.
Moje jedyne dzieło pisane i opublikowane dedykuję kolegom lekarzom, którzy bez chwili zwłoki służyli radą i dobrym słowem oraz kontaktami do najlepszych – w moim rozumieniu także ludzkich – specjalistów. Lekarzom rówieśnikom sprzedaję bezcenną wiedzę, że nawet jeśli taki „interdyscyplinarny przypadek” zdarza się doświadczonemu lekarzowi raz albo dwa w całej karierze zawodowej, nie wykluczone, że ty sam spotkasz podobny problem już na pierwszym dyżurze w SOR.
Życzyłabym sobie, aby lekarzom (w tym i mnie samej) nie zabrakło chęci pogłębiania wiedzy o najnowsze doniesienia medyczne, by nie poprzestawać na małym, a być wnikliwym, bo czasem, jak mawia mój kierownik, „trzeba szukać nie jednego, a dwóch (a życie pokazuje, że i trzech) grzybów w barszczu”.
Nadal nie lubię szpitali. I to chyba jeszcze mocniej niż poprzednio, ale teraz mam ku temu powody. Mąż mówi, że to przez moją naiwność, bo zawsze dawałam 99% kredyt zaufania, wierzyłam, że prosząc o pomoc, otrzymam ją. Nadszarpnięto moje zaufanie, ale jeszcze trochę go pozostało, co daje nadzieję. Przykre jest to, że szpitale i NFZ, o których tu ciągle wspominam, to przecież ludzie…
W czasie dochodzenia do postawienia rozpoznań nabyłam wiedzę, jakiej nie zaczerpnęłabym z żadnej z książek zalecanych na studiach. Bo nie uczą nas, jak rozmawiać z pacjentem, jak przekazywać jemu i jego rodzinie informacje o chorobie; przecież pacjent nie musi rozumieć formułek medycznych, nawet jeśli ma dostęp do Google’a (a nie każdy ma). Mam szczęście, że to doświadczenie spotkało mnie na początku mojej drogi lekarskiej, na tyle wcześnie, że nie usłyszałam słów wyrzutu bądź rozczarowania od żadnego pacjenta (w moim przypadku od małego pacjenta i jego rodziców), którymi miałam przyjemność (bo to naprawdę przyjemność) się zajmować. Mam nadzieję, że na całe życie zapamiętam, jak z pacjentem, także pacjentem-lekarzem nie rozmawiać, jak go nie traktować. Odebrałam również lekcję od kilku „sprawiedliwych” lekarzy, jak należy to robić w nawale pracy.
Dziękuję dociekliwym lekarzom, niezastraszonym przez NFZ, nieprzeciętnym pacjentom, których spotkałam i których jeszcze poznam, bo przede mną i przed moją rodziną długa jeszcze droga.
Joanna Maciocha