Cieszył nas tylko dzień wypłaty

MEDICUS 11/2011

Cieszył nas tylko dzień wypłaty

Małżeństwo – Ewę i Piotra Banasiów po powrocie z pracy w Danii odwiedził w Krośnie Marek Stankiewicz

 

• Z oficjalnych prognoz wynika, że w ciągu następnych 10 lat w Danii zabraknie około 2,5 tys. specjalistów, a Państwo wróciliście stamtąd po niemal trzech latach. Dlaczego?

Ewa Zalichta-Banaś (pulmonolog): Nie da się tego skwitować jednym zdaniem. Może pozostawiony w Polsce dom, przyjaciele, dorastające dzieci, duńska obyczajowość,  z której cieszyliśmy się tak naprawdę tylko w dniu wypłaty. Może to znacznie lepsze obecnie zarobki lekarzy w Polsce, a może zwykły przypadek i zbieg okoliczności. Wszystko po trochu. Najbardziej za krajem tęskniły nasze dzieci. Tylko dwóch spośród pięciu lekarzy, którzy z nami wyjechali, zostało na dłużej.

 

• To dlaczego przyszła wam do głowy właśnie Dania?

Piotr Banaś (urolog): Początkowo myślałem o wyjeździe na Wyspy Brytyjskie. Ale dowiedziałem się z prasy, że Dania to kraj szczęśliwych ludzi, korzystających z hojnego pakietu socjalnego. W zderzeniu z Duńczykami, ich protestancka mentalność – nacisk na rzetelność, pracę, obowiązek i elementarna uczciwość – dominuje nad polskim widzeniem świata, poważnie obarczonym postkomunistycznymi nawykami, z których dopiero za granicą zdajemy sobie sprawę.

 

• Czy Duńczycy lubią lekarzy z Polski?

Piotr: Generalnie tak. Już teraz jedna trzecia lekarzy zatrudnionych w duńskich szpitalach to obcokrajowcy. Większość z nich to Szwedzi, Norwegowie, Niemcy i Polacy. Coraz częściej pojawiają się też przybysze z Indii, Iraku i Rosji. Duńczycy akceptują odmienność, ale pragną asymilacji z ludźmi, których zaprosili do swojego kraju. Są uprzejmi i uśmiechają się, ale ich uśmiech nagle tężeje, kiedy po naszym akcencie wnioskują, że jesteśmy cudzoziemcami. W Polsce nieufność wobec cudzoziemców jest chyba większa niż w Danii.

Ewa: Polacy są fizjonomicznie i kulturowo do nich podobni. Duńczycy, delikatnie mówiąc, mają nieciekawe doświadczenia z emigracją muzułmańską, która woli swoje niedostępne kulturowo getta i bardzo opornie albo wcale nie asymiluje się w Europie.

 

• Przyznacie jednak, ze język duński jest piekielny trudny! Ile czasu zajęło wam rozumienie i w miarę zgrabne rozmowy z pacjentami i szefami?

Ewa: Nawet do półtora roku, pomimo stacjonarnego, intensywnego trzymiesięcznego kursu jeszcze w kraju, kontynuowanego potem w Danii. Najgorzej mówi się przez telefon, kiedy odpada ekspresja ust, oczu i rąk (śmiech). Dziewięć samogłosek gardłowych, które rozróżniają tylko rodowici Duńczycy, stanowi wyzwanie dla największych talentów lingwistycznych. Piotr, który dojechał do mnie, przeszedł intensywne szkolenie językowe, już w Nakskov na wyspie Lolland, gdzie rozpoczęliśmy pracę. A gdzie niemal nikt nie chce pracować.

Piotr: Starsi pacjenci są głusi i mówią gwarą, której nigdy nas nie uczono. Ale oni bardzo wyrozumiale mówili do nas wyraźniej i wolniej. Nakskov to nie jakaś dziura w ziemi, bo ma prawie 14 tys. mieszkańców. Lollandia była zresztą największym skupiskiem tzw. Polonii buraczanej z przełomu XIX/XX wieku. Emigracja ta była tak masowa, że w ówczesnej Danii postały nawet specjalne ustawy o Polakach (Polakloven). W Sakskobing stoi pomnik upamiętniający Polki pracujące przy uprawie buraków cukrowych.

 

• Jak wam się tam żyło? Tak z dnia na dzień….

Piotr: Zakładaliśmy, że wyjedziemy do Danii na co najmniej dziesięć lat. Jeśli będzie trzeba, to nawet sprzedamy nasz dom w Krośnie. Wykształcimy dzieci w dobrych szkołach i wtedy pomyślimy o powrocie i jakiejś stabilizacji dla siebie. Ale bardzo szybko pozbyliśmy się fascynacji dobrobytem, który nas otaczał. Różnice z Polską nie były już tak drastyczne. Duńczycy są nauczeni skromności i oszczędzania. Bardzo źle widziane jest obnoszenie się z zamożnością i szpanowanie bogactwem. Trudno się z nimi zaprzyjaźnić.

 

• Gdzie jest stabilniej, tu czy tam?

Ewa: To zależy, jak na to spojrzeć. Jeśli założymy, że za 37 godzin tygodniowo w Danii wykwalifikowany specjalista może zarobić nawet 36 tys. koron (20 300 złotych) miesięcznie netto, to tę stabilność widać gołym okiem. Płace dla lekarzy szpitalnych w Danii są jednymi z najwyższych w porównaniu z resztą społeczeństwa. Zdarzają się nadgodziny, ale tylko kiedy trzeba kogoś zastąpić. Duńskie szpitale wolą wtedy zapłacić swojemu lekarzowi niż szukać kogoś z zewnątrz.

Piotr: Spraw zawodowych nie zabiera się do domu. Po pracy są kręgle, wycieczki rowerowe, zakupy, dzieci, znajomi. Administracja szpitala nie naciska na lekarzy, by pracowali więcej, bo musi dużo więcej im zapłacić. Ale i lekarze nie chcą więcej pracować, bo wpadną w pułapkę podatkową. Ale oni akceptują wysokie podatki, bo bardzo wiele do nich wraca w formie świadczeń (biblioteki, obiekty sportowe, kształcenie dzieci itp.) Dania jest krajem spokojnym i dostatnim, o wysokim stopniu wrażliwości socjalnej.

 

• Mieliście jakieś szczególne przygody zawodowe?

Ewa: Kiedyś musiałam z konieczności pobrać bronchoaspirat… cystoskopem, bo tylko taki endoskop mieliśmy w zasięgu ręki. Ale poradziłam sobie (śmiech). Okazuje się, że Dania uczy pokory. Ale jednocześnie pomocna dłoń jest zawsze w zasięgu. Każdy lekarz, który stanie wobec poważnego dylematu, może zadzwonić do dyżurnego specjalisty centralnego szpitala w Kopenhadze, który cierpliwie i wyczerpująco podpowie właściwe rozpoznanie. Tam nie robi się łaski.

 

• Duńscy koledzy cenili was?

Ewa: Tak, ale oczekiwali bardzo wiele. W Holbæku, 27-tysięcznym mieście portowym, położonym na brzegach fiordu, ode mnie jako pulmonologa oczekiwano bardzo rozległych umiejętności z interny i neurologii. Ale na szczęście w izbie przyjęć każdego szpitala znajduje się instrukcja algorytmów postępowania lekarskiego w konkretnych przypadkach. Jest nawet przykuta łańcuszkiem do pulpitu, aby się gdzieś nie zapodziała. Bez żadnego skrępowania lekarze przy pacjentach do niej zaglądają. Nie ma więc miejsca na indywidualną twórczość. Początkowo mnie to drażniło i peszyło, ale teraz, po latach, w Polsce właśnie takiej instrukcji mi brakuje. Byłoby o wiele mniej konfliktów i sytuacji spornych.

Piotr: Czasem z tą instrukcją bywa zabawnie, bo np. choremu z ponownym krwiomoczem w drugiej dobie po elektroresekcji przezcewkowej należy wykonać… urografię, bo tak każe instrukcja. Niby bzdura, ale tam tego nikt nie kwestionuje, ani tym bardziej się z nikogo nie śmieje.

 

• Czy lekarzy tak samo jak w Polsce natrętnie się kontroluje i grzebie im w dokumentacji?

Ewa: Kontrola jest wnikliwa, choć dyskretna. Ordynator (org. Overlæge), który w przeciwieństwie do polskiego szefa oddziału bardzo niewiele operuje, skupia się głównie na logistyce i harmonogramach zajęć pracowników, tak aby oni na miesiąc do przodu wiedzieli, co mają robić dzień po dniu, a nie dowiadywali się o tym po przyjściu. Tam specjalista nie ma żadnej komisji na plecach, z dyrekcją też praktycznie nie ma kontaktu. Ale to się czuje przez skórę, że praca i jej wykonanie jest obserwowane i oceniane. Na całkowity kredyt zaufania nie można liczyć.

 

• A skargi i roszczenia pacjentów?

Piotr: Skargi są czymś normalnym i wcale nierzadkim. Za to historie choroby prowadzi się bardzo starannie i szczegółowo, łącznie z cytowaniem komentarzy pacjenta. Tego samego pacjenta prowadzi często kilku lekarzy, którym pomagają przy dokumentacji sekretarki medyczne. Przypomina to chwilami narrację beletrystyczną. To bywa i dobre, i złe. Zdarza się, że jeden zleca zdjęcie, które oglądać będzie drugi, jeśli jest w tej sprawie wyraźna adnotacja. Dla pacjenta i jego rodziny trzeba mieć zawsze czas. Nie wchodzi w rachubę jakaś zdawkowa rozmowa z rodziną w przelocie na korytarzu. To jest zawsze ważne spotkanie, na którym rozmawia się nie tylko o chorobie, lecz również sprawach środowiskowych i socjalnych. Rzeczą ciekawą jest to, że nie szuka się konkretnego winnego zaniedbań lub niepowodzenia, ale formułuje wnioski dotyczące całości leczenia. Odpowiedzialność spoczywa na zespole. Lekarz ma więc większy komfort, bo ochrania go szpital.

 

• Jak lekarze odnoszą się do siebie wzajemnie?

Piotr: Bardzo przyjaźnie i po partnersku. Ale od nas oczekiwali przede wszystkim asymilacji, coraz lepszej znajomości języka i akceptacji tamtejszych obyczajów. Starsi lekarze mają do młodszych o wiele więcej cierpliwości. Tam prawie nie widzi się agresji, podenerwowania ani fałszywej rywalizacji.

 

• Wyjechalibyście jeszcze raz?

Tak, ale ze świadomością, że kiedyś znów wrócimy. Gdyby nasze dzieci musiały kiedyś wyjechać, to tylko w młodym wieku i na krótko. Przyjemnie jest poznawać świat, ale nie ma to jak w domu.

 

Ewa i Piotr Banasiowie są absolwentami lubelskiej AM. Oboje pochodzą z Lublina. Od 1995 roku mieszkają w Krośnie (woj. podkarpackie). Ewa obecnie pracuje w Uzdrowisku Rymanów, a Piotr w Podkarpackim Centrum Onkologii w Brzozowie.