MEDICUS 10/2011
Co nam zostało z tych lat…
Drugi rok medycyny był najcięższy. Oprócz wykładów, prosektorium i ćwiczeń trzeba się było uczyć od świtu do nocy. Czekały nas ciężkie egzaminy z anatomii i histologii. Kiedy zaczynaliśmy studia nasz rok liczył 205 studentów, po II roku było o kilkadziesiąt osób mniej.
Na III roku zrobiło się już znacznie luźniej – wykłady były ciekawsze, bardziej kliniczne. Zaczęliśmy czuć smak medycyny. Zacząłem też już zarabiać. Dr Litwiniukowa organizowała na wsiach szkolenia z zakresu pierwszej pomocy. Zgłosiłem się do tej pracy. Kurs trwał 7 dni i można było zarobić 7 tysięcy złotych. Nie była to wielka suma, ale wówczas dla mnie znacząca.
Pierwszy raz pojechałem do wsi Przemysławka w powiecie hrubieszowskim. Dojechałem do Hrubieszowa autobusem i zgłosiłem się do lekarza powiatowego, dr. Cygańczuka. Był zdumiony, że skierowano mnie do Przemysławki, bo w tej okolicy wciąż jeszcze grasowały ukraińskie bandy UPA i nie docierał tam żaden autobus. Tymczasem załatwił mi noclegi i jedzenie w Tomaszowie. Ale już następnego dnia z dobrą miną oświadczył: „Kolego, znalazłem sposób na dostanie się do Przemysławki. Dzisiaj jedzie tam poczta”. Poczta to był jednokonny wóz z woźnicą. Już na mnie czekał. Miał parę paczek, gazet i trochę listów. Woźnica zaciągający po wschodniemu był niesamowitym gadułą. Wciąż gadał, ale prawie wyłącznie o różnych nieszczęściach i okrucieństwie Ukraińców. Mijamy przydrożny krzyż, a woźnica opowiada, jak Ukraińcy zamordowali przy nim 3 Polaków. Przejeżdżamy obok spalonej wsi, a on mówi, że Ukraińcy wymordowali tu prawie wszystkich mieszkańców, nawet Ukrainki, które wyszły za mąż za Polaków. Niektórych Polaków przeżynali piłą albo sierpem. – A jak to wygląda teraz, jest spokojnie? – zapytałem z nadzieją. – Gdzie tam panie, ciągle grasują resztki ukraińskich band, ale we wsiach jest samoobrona. Sam pan zresztą zobaczy w Przemysławce. Tak dojechaliśmy na miejsce. – A gdzie ta wieś – pytam – tu nie ma żadnych domów. – Panie, wszyscy mieszkają w ziemiankach, ocalały tylko niektóre stajnie i stodoły. Rzeczywiście, jakieś życie musiało tu być, bo na polach rosły kartofle, zboża i widać było pasące się konie.
Woźnica stanął przed jedną z ziemianek – to był dom sołtysa. Ziemianka była duża, wewnątrz wyłożona kamieniami i drewnem. Królował tam wielki piec, od którego odchodziły przypiecki, moją uwagę przykuły stojaki z karabinami. Dowiedziałem się, że to na wypadek napadu Ukraińców.
Już drugiego dnia pobytu rozpocząłem zajęcia z grupą młodych dziewcząt. Uczyłem, jak zakłada się opatrunki, unieruchamia złamaną kończynę, co robi przy zasłabnięciach.
Tak minął tydzień. Którejś nocy alarm. Niedaleko zauważono grupę uzbrojonych Ukraińców. Przybywali chłopi, brali karabiny i naboje. Sołtys prosił, żebym nie wychodził, bo będę tylko przeszkadzał. Za jakiś czas wrócili, alarm okazał się fałszywy.
Na III roku medycyny rozpoczęliśmy z moim bratem Mieczysławem pracę w szpitalu Jana Bożego na internie. Ordynatorem oddziału był dr Płaczkiewicz – znakomity, doświadczony diagnosta. W precyzyjny sposób opukiwał i osłuchiwał chorych. Jego diagnozę zawsze potwierdzały zdjęcia rentgenowskie. Pod koniec III roku studiów, w czerwcu 1947 roku, dr Płaczkiewicz oświadczył nam, że jedzie na urlop, a my mamy ordynować na oddziale. Byliśmy przerażeni. Pracowaliśmy na oddziale już od pewnego czasu, dużo czytaliśmy, ale wciąż niewiele umieliśmy, a tu trzeba było leczyć ludzi. To był duży, 60-łóżkowy oddział, zawsze pełny pacjentów. Na szczęście, pomagały nam pracujące na oddziale siostry szarytki – Wiktoria i Stefania. Dzięki nim uniknęliśmy większych błędów. Na codziennych wizytach siostry tytułowały nas „panie doktorze” i robiły nam dobrą opinię u chorych.
Codziennie punktualnie o 11 była przerwa – zapraszały nas do swojego służbowego pokoju na kanapki i kieliszek wina, które własnoręcznie robiły z prosa. Były to godne, pracowite i mądre pielęgniarki. Mieszkały w pokoiku na oddziale, były więc do dyspozycji chorych przez całą dobę.
Ta samodzielna praca w szpitalu dała nam bardzo dużo – to był dobry zadatek na przyszłość.
Jedną z pacjentek pamiętam do dziś. Kobieta była w bardzo ciężkim stanie. Miała duże trudności w oddychaniu i wysoko gorączkowała. Przy opukiwaniu stwierdziłem dużo płynu w opłucnej. Widziałem, jak kiedyś dr Płaczkiewicz nakłuwał jamę opłucnową i odprowadzał płyn. Zwykle to był płyn surowiczy powstający w przebiegu gruźlicy. Siostry przygotowały wszystko do nakłucia, byłem przekonany, że łatwo sobie poradzę, tymczasem zamiast surowiczego płynu z nakłucia wypłynęła krew. Przestraszyłem się, że wprowadziłem igłę do płuca i nakłułem naczynie krwionośne. Poprosiłem o pomoc chirurga, dr Lizisa. To był bardzo mądry i sympatyczny lekarz, zawsze uśmiechnięty. – No kolego, zaraz zobaczysz, jak się nakłuwa opłucną – ale i tym razem ukazała się krew. Zawieźliśmy chorą na prześwietlenie. Okazało się, że obydwa nakłucia były prawidłowe, ale wynik prześwietlenia był jak wyrok. To był rak płuca i opłucnej w bardzo zaawansowanym stadium. Wtedy zrozumiałem, jak często medycyna jest bezsilna i jak ta sytuacja jest trudna dla lekarza.
Lucjan Ważny