MEDICUS 8-9/2011
Medale LIL
Marian Wróblewski
• Twoje lata szkolne przypadły na trudny okres w naszej historii.
– To prawda. Najpierw była czarna noc okupacji i działań wojennych, a po wyzwoleniu okres władzy ludowej. Żyliśmy jak na wulkanie, przyszła nowa władza, a stara jeszcze istniała w podziemiu. Bardzo często do naszego gimnazjum przyjeżdżali funkcjonariusze organów bezpieczeństwa, szukając wrogów nowej władzy. W takich warunkach zdawałem maturę w gimnazjum im. hetmana Jana Zamoyskiego w Zamościu. W okresie stalinizmu to gimnazjum otrzymało nowego patrona – Janka Krasickiego, działacza komunistycznego, który miał być nowym wzorem dla młodzieży.
• Po maturze wybrałeś stomatologię, studia wówczas zapewne bardzo się różniły od obecnych.
– Chciałem zostać studentem Akademii Nauk Politycznych lub prawa, ale ze względów politycznych było to marzenie ściętej głowy. Dlatego mój wybór stomatologii był trochę przypadkowy. Studia rozpocząłem w 1949 r. w Łodzi. W Polsce były wówczas ogromne braki kadrowe wśród lekarzy i lekarzy dentystów. Na pierwszy rok zdawało ponad 1000 kandydatów, dostało się 350 osób, z których zaledwie połowa ukończyła naukę. Mieliśmy bardzo dobrych wykładowców, którzy dbali o wysoki poziom nauczania, wyznając słuszną zasadę, że student, aby zdać, musi mieć dostateczną wiedzę. Studia były stosunkowo krótkie, bo 4-letnie. Przykładano dużą wagę do zdobycia umiejętności praktycznych. Od 3. roku uczestniczyliśmy w terenie, w „białych niedzielach”, podczas których, pod okiem fachowców, naszych asystentów, nabywaliśmy odpowiednią praktykę. To wszystko razem świetnie sprawdziło się w życiu. Wielu moich kolegów zostało profesorami wyższych uczelni, w kraju i za granicą.
• Przez wiele lat byłeś nie tylko stomatologiem, ale także organizatorem opieki stomatologicznej.
– Początkowo miałem zamiar zostać asystentem na uczelni, ale przeszkodziły temu względy natury politycznej. Dostałem nakaz pracy do Izbicy nad Wieprzem, gdzie pracowałem przez 6 lat. W tamtych czasach nie było jeszcze specjalizacji i każdy mógł się realizować w kierunku, który go interesował. Wybrałem chirurgię, którą interesowałem się już na studiach. Potem udało mi się dostać do Kliniki Stomatologicznej w Lublinie, którą kierował śp. prof. Józef Jarząb, człowiek wprost genialny na tamte czasy, znakomity, wymagający nauczyciel, ale z dobrym sercem i fantastycznym podejściem do ludzi. W Klinice wkrótce zrobiłem specjalizację z chirurgii szczękowej. Chirurgia w Klinice była dużym, 40-50-łóżkowym oddziałem, a zasięgiem swego działania obejmowała obszar kilku województw. Po śmierci Profesora kierownictwo Kliniki objęła jego córka prof. Grażyna Jarząb. W 1974 r. Klinika przeniosła się z ul. Lubartowskiej 58 do Instytutu Stomatologii przy ul. Karmelickiej 5. Natomiast ja zostałem przy ul. Lubartowskiej i zorganizowałem tam Oddział Chirurgii Szczękowej i Wojewódzką Przychodnię Stomatologiczną, której zostałem dyrektorem. Pracowałem na tym stanowisku do 1996 r.
Dbaliśmy o wysoki poziom fachowy naszych pracowników, wszyscy uzyskali II stopień specjalizacji. Wspólnie z całym zespołem współpracowników wykształciliśmy kilkudziesięciu specjalistów w dziedzinie stomatologii. Opinia o naszej placówce była dobra, z czego, co zrozumiałe, byliśmy dumni. Przez trzy lata prowadziłem też na Akademii Medycznej w Lublinie wykłady z historii medycyny. Za tę pracę nie dostałem wynagrodzenia, ale mniejsza o to. Jednak to, że nie powiedziano mi nawet słowa „dziękuję”, do dziś budzi moje zastrzeżenia.
W 1975 r. zostałem wojewódzkim konsultantem ds. stomatologii. Zorganizowaliśmy opiekę stomatologiczną w szkołach, co było dużym naszym osiągnięciem. W tamtym czasie zajmowaliśmy jedno z ostatnich miejsc w kraju pod względem dostępu ludności do opieki stomatologicznej.
• Od wielu lat z wielkim zaangażowaniem pracujesz w samorządzie lekarskim.
– Znając historię medycyny wiedziałem, czym był samorząd lekarski w czasach II RP oraz tuż po II wojnie światowej. Po reaktywacji samorządu zacząłem przychodzić na zebrania i tak złapałem bakcyla tej pracy. Byłem od początku delegatem na wszystkie Okręgowe Zjazdy Lekarzy, brałem udział w pracach wszystkich Okręgowych Rad Lekarskich, a przez 4 kadencje byłem wiceprezesem Lubelskiej Izby Lekarskiej. Drugą kadencję jestem członkiem Komisji Stomatologicznej Naczelnej Rady Lekarskiej. Patrząc z perspektywy czasu, uważam, że można z uznaniem mówić o działalności Lubelskiej Izby Lekarskiej, komisji problemowych ORL, jak również działalności naszego Rejestru Lekarzy. Dużo też pracowałem wspólnie z prof. Grażyną Jarząb i prof. Marią Wysokińską nad rozszerzeniem działalności Polskiego Towarzystwa Stomatologicznego, za co zostałem wyróżniony Złotą Odznaką Zarządu Głównego Polskiego Towarzystwa Stomatologicznego.
• Medyczne tradycje rodzinne.
– Tradycje to za dużo powiedziane, ale moja żona, Barbara, była jedną z pierwszych pediatrów-kardiologów w naszym regionie, a córka Ewa jest okulistą. Natomiast wnuk ukończył wydział prawa i robi aplikację.
• Jesteś tak aktywny zawodowo i społecznie, czy wobec tego można mówić o spokojnym życiu emeryta?
– Nauczyłem się, co nie było proste, że nigdzie nie muszę się spieszyć. Nadal pracuję w ograniczonym zakresie, ale mam czas, m.in. na czytanie ulubionych książek, szczególnie o okresie II RP i II wojnie światowej.
Barbara Ćwiklińska
• Młodość i lata szkolne.
– Od dzieciństwa związana jestem z Lublinem. Tutaj skończyłam szkołę podstawową i zaczęłam chodzić do Gimnazjum Urszulanek. Niestety, wybuchła II wojna światowa i gimnazjum zostało zamknięte przez Niemców. Naukę kontynuowałam na tajnych kompletach, a jednocześnie chodziłam do Szkoły Handlowej im. Vetterów, prowadzonej przez Edwarda Janickiego. Przyjął on do szkoły celowo dużą liczbę młodzieży, aby uchronić ją przed wywózką na roboty do Niemiec. Maturę zdałam w 1945 r. w tej samej szkole.
• Dlaczego wybrała pani studia medyczne?
– Wcale nie miałam zamiaru iść na studia. Zmęczona byłam jednoczesną nauką w dwóch szkołach, a dodatkowo przecież jeszcze pracowałam. Dlatego skończyłam kursy kosmetyczne, zdobyłam zawód i postanowiłam podjąć pracę w Warszawie, w znanej firmie Izis. Jednak kiedy w czasie wakacji dowiedziałam się, jak wiele koleżanek idzie na studia, postanowiłam i ja spróbować. Zgłosiłam się na egzamin wstępny, zdałam i tak zostałam studentką Wydziału Lekarskiego UMCS, zresztą wówczas prawie wszystkich przyjmowano.
• Pani całe zawodowe życie związane było z kolejową służbą zdrowia, zawsze wysoko ocenianą przez lekarzy i przez pacjentów.
– Dyplom lekarza uzyskałam w 1951 r. i dostałam nakaz pracy w Wojewódzkiej Stacji Pogotowia Ratunkowego. Moja sytuacja materialna zmusiła mnie do rozpoczęcia pracy już w 1949 r., w charakterze p.o. lekarza szkolnego i jednocześnie nauczycielki higieny. W 1954 r. otwarto Szpital Kolejowy w Lublinie i dzięki pomocy życzliwych ludzi otrzymałam w nim etat na oddziale wewnętrznym. Przeszłam w nim wszystkie szczeble kariery zawodowej od młodszego asystenta do ordynatora oddziału, którym byłam przez 15 lat. Uzyskałam specjalizację drugiego stopnia z chorób wewnętrznych oraz medycyny kolejowej, a następnie szkoliłam w tych specjalnościach młodszych kolegów.
• Na oddziale wewnętrznym Szpitala Kolejowego jako wolontariusz uzyskałem specjalizację z chorób wewnętrznych i pamiętam, że panowała tam bardzo koleżeńska atmosfera.
– Zasadnicze znaczenie miała osobowość ordynatora, dr. J. Branickiego, który stworzył właściwy klimat współpracy. Był wspaniałym nauczycielem, który nauczył nas samodzielnego myślenia. Kierował nami, ale pozwalał na indywidualny rozwój. Będąc doskonałym diagnostą, nauczył nas zbierania dokładnego wywiadu oraz badania całego pacjenta, niezależnie od zgłaszanych dolegliwości. A młodzi lekarze zatrudnieni na oddziale w większości byli z tego samego roku studiów. Dzięki temu łatwo wytworzyła się między nami przyjaźń nie tylko na gruncie zawodowym, ale i towarzyskim.
• Przejście na emeryturę jest dla wielu lekarzy jest dużym stresem.
– Na emeryturę przeszłam w 1987 r. i nie było to zbyt sympatyczne. Po tylu latach zaangażowanej pracy, za którą otrzymałam złotą odznakę „Przodujący Kolejarz” oraz „Za wzorową pracę w Służbie Zdrowia”, potraktowano mnie bardzo oschle i zdawkowo, wręczając w kopercie wymówienie. Starałam się o roczne przedłużenie pracy, bo była zapowiadana znaczna podwyżka poborów, co mogło mieć zasadniczy wpływ na moją emeryturę, niestety, spotkałam się z odmową. Po przejściu na emeryturę pracowałam jeszcze przez pewien czas w przychodni przyszpitalnej oraz w przychodni przy ul. Kowalskiej, w której łącznie przepracowałam ponad 30 lat. Ale nie cierpiałam na nadmiar wolnego czasu, bo po moim ojcu odziedziczyłam zamiłowanie do szeroko pojętej pracy społecznej. Dawniej pracowałam w Lidze Kobiet w naszym szpitalu, dzięki czemu mogłam pomagać żyjącym w trudnych warunkach materialnych pielęgniarkom i salowym. Od 2001 r. działałam w Stowarzyszeniu Wzajemnej Pomocy Lekarzy. Odrębnym rozdziałem w mojej działalności społecznej jest już wieloletnia praca w samorządzie lekarskim w Komisji ds. Emerytów i Rencistów ORL. Jestem także sędzią Okręgowego Sądu Lekarskiego LIL. W IV i V kadencji naszego samorządu byłam delegatem na Okręgowy Zjazd Lekarzy.
Helena Czuchryta
(1947-2010)
16 września 2010 r., w swoje 63. urodziny, po długiej i ciężkiej chorobie odeszła od nas na zawsze Pani Helena Czuchryta, długoletnia i nieoceniona pracownica biura Lubelskiej Izby Lekarskiej, wyróżniona odznaką „Za wzorową pracę w Służbie Zdrowia”. Pośmiertnie została odznaczona Medalem Lubelskiej Izby Lekarskiej.
Pracę w placówkach ochrony zdrowia podjęła w 1970 r. jako starszy referent, najpierw w Wojewódzkim Zakładzie Statystyki Medycznej, potem w Specjalistycznym Przemysłowym ZOZ oraz w Wojewódzkim Zespole Metodycznym Opieki Zdrowotnej i Pomocy Społecznej, aby w końcu, w 1991 r., rozpocząć pracę w odrodzonym samorządzie lekarskim w biurze Lubelskiej Izby Lekarskiej. I tak zaczęła pracę, do której była wprost stworzona.
Okres ten, w swoim liście pożegnalnym, zamieszczonym w numerze 10/2010 „Medicusa”, tak wspomina dr Witold Fijałkowski, prezes Lubelskiej Izby Lekarskiej I kadencji: „Los zrządził, że działalność w Izbach Lekarskich rozpoczęliśmy razem. Od początku ich istnienia. Ja zostałem wybrany pierwszym Prezesem, a Pani […] Tworzące się Izby Lekarskie miały dużo zadań. Nie miały natomiast pieniędzy, personelu infrastruktury, doświadczenia. To był trudny czas budowania i walki. Walki między innymi o prestiż naszej instytucji. Jacy ludzie, taki prestiż. Urząd Wojewódzki, zobowiązany z mocy ustawy do wsparcia tworzących się Izb Lekarskich, oddelegował do pomocy dwie (pp. Barbarę Bielec i Helenę Czuchrytę – przyp. JJ), jak się później okazało, wspaniałe osoby, które na stale związały się z Izbą. […] Obserwowałem Pani pracę z podziwem, a w miarę upływu czasu moje uznanie rosło. Obce było dla Pani pojęcie „zakresu obowiązków”. Brała Pani ich ogrom na siebie i kosztem życia prywatnego wywiązywała się z nich znakomicie. W nawale zadań i problemów nic nie umknęło Pani uwadze”.
Prezesi i pozostałe władze Lubelskiej Izby Lekarskiej zaczynały i kończyły swoje kadencje, a Pani Helena po prostu była. Wydawało się, że tak będzie zawsze i dlatego tak trudno o Niej mówić w czasie przeszłym – była. Jaka była Pani Helena – to nadal trudno wyrazić słowami – była wprost nieoceniona, wspaniała, życzliwa, niezwykle taktowna, a te określenia i tak nie oddają wszystkich cech jej niezwykle ciepłej ludzkiej osobowości.
Sprawy związane z działalnością samorządu lekarskiego miała opanowane do perfekcji. Jeżeli do biura Izby wchodził jakikolwiek interesant, nieważne czy był to profesor, czy młody lekarz, witał go niezmiennie życzliwy uśmiech i chęć udzielenia maksymalnej pomocy czy informacji. Gdy padały pytania pod jakim telefonem czy adresem można się pilnie skontaktować z wybraną osobą, natychmiast wyjeżdżał z biurka pękaty notatnik, w którym Pani Helena miała zapisane wszystkie niezbędne informacje. Jeżeli zobaczyła kogokolwiek ze zmartwioną miną, od razu padało pytanie, czy nie stało się coś złego i jak można pomóc. Radość każdego z nas była jej radością. Przechodząc nawet późnym wieczorem koło siedziby Izby Lekarskiej, w oknach sekretariatu widać było światło. To był znak, że Pani Helena pracuje, bo wszystkie sprawy są ważne i na jutro wszystko musi być gotowe.
Jeżeli tam, wysoko w górze, istnieje samorząd lekarski, to na pewno w nim urzęduje Pani Helena. Często się mówi, że kiedy lekarz kończy swój ziemski żywot, idzie na wieczny dyżur. Zapewne trafia tam, gdzie urzęduje Pani Helena, bo przecież trzeba się w niebieskim rejestrze zapisać. Możemy być pewni, że powita nas jej życzliwy uśmiech. A więc – do zobaczenia Pani Heleno.
Jerzy Jakubowicz